„Mizantrop” w reż. Gigi Robarts, na premierowy wieczór reaktywujący Teatr Hemara w Ognisku Polskim, to pomysł dobry i zły zarazem. Jak pisała Tamara Karren: „żal trwonić skromne siły i środki ubogiego teatru emigracyjnego na takie przedstawienia, których wystawne inscenizacje można zobaczyć w angielskim teatrze”.
Dobry, bo któż nie lubi klasyki, a humor zawsze był na tych deskach obecny, żeby emigracja mogła się zapomnieć. Zły, bo niepolski. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie po polsku. Wyzwaniem jest przywrócić do życia teatr, będący niegdyś emigracyjną sceną narodową. Ale przecież nikt tu nikogo do niczego nie zmuszał. Teatr nie musiał nosić imienia Hemara, ale nosi. Czy nie wypada, by patron miał tu coś do powiedzenia?
Tutaj jednak chodzi o komercję (mamy 120 miejsc… czytamy na okładce programu), gdyż aby robić niszowe, warte dobrej krytyki i ciekawego odbiorcy przedstawienia, potrzeba „stanu zaciętego fanatyzmu” jak pisał Wiesław Mirecki w oskarżycielskim tekście „Prawda o aktorach”, który cytuje Anna Mieszkowska w albumie „Artyści emigracyjnej Melpomeny 1939 – 1995”, wydanym przez Polską Fundację Kulturalną.
Ognisko Polskie powstało aby rozpalać więzy przyjaźni Polaków z Anglikami. Abyśmy wysoki brytyjski szczebel mogli zaprosić do własnego klubu, który ma szyk, dywan i zdaje się kandelabry (były). Ale do zadań, mieszczącego się w nim teatru, należało powstrzymywania procesu wynaradawiania. Chyba nikt nie powie, że dzisiaj nam to nie grozi. Pisał Kazimierz Wajda – „O te polskie dusze musimy walczyć wszędzie, między innymi w teatrze” – czy jest to już nieaktualne? A tysiące polskich dzieci rodzących się na Wyspach, czy dzieje emigracji zasługują na to, aby mogły z nich czerpać?
Wspaniale, że członkowie Ogniska Polskiego postanowili przywrócić w tych murach sztukę słowa i gestu. Być może z czasem rzeczywiście będziemy mogli mówić o kontynuacji i powiązaniu przeszłości z teraźniejszością, ale premiera, choć zjawiskiem była dość interesującym, stanowiła ducha tego zaprzeczenie. Lub może inaczej. Potwierdzała to, o czym i tak wiemy, że mniej polskości już w Ognisku, a więcej międzynarodówki, że dominującym językiem tego miejsca jest angielski, bo Polacy bywają tam rzadkimi gośćmi. Członkowie w przeważającej mierze reprezentują drugie pokolenie urodzone „w drodze”, lub już na Wyspach, a więc są ludźmi, którzy Polski jako takiej nie znają, ale nie chcą zapomnieć o swoich korzeniach. I to jest oczywiście dobre.
Przywykliśmy sądzić, że Ognisko Polskie jest elitarne. Elita tym różniła się zawsze od plebsu, że czytała książki, chodziła do teatru i do opery. Że winna być skromna i elokwentna. Że zna języki. W przypadku polskim elita często była bez grosza. Dzisiaj jest inaczej. Nie decyduje już kultura, a erudyta jest pariasem gdy nie ma pieniędzy, gdy porusza się tramwajem i nie jeździ w ciepłe kraje.
Polacy, którzy zaludniali niegdyś Ognisko, pracowali na zmywaku, w barach i na magazynach, w fabrykach i na portierniach. Wieczorami przywdziewali garnitury i kreacje szyte u szwaczki, i szli na bal, do teatru i na ciastko, albo zalewali się whisky, ale najpierw szli w kulturę. Dzisiejsi emigranci na dorobku nie chodzą do teatru, a przynajmniej maluczko. Dzisiejsi emigranci po studiach i na posadach w City też nie chodzą, bo kultura w odwrocie. Ale nie od wczoraj! Już w latach 50. Polacy teatru utrzymywać nie chcieli. Bezlitośnie w 1956r. posiekał emigrację Mirecki, pisząc: „Nie zamierzamy nikomu wytykać kont bankowych, samochodów, domów czy innych oznak dorobku. Dobrze jest gdy Polacy się dorabiają. Dobrze jest, gdy polski przedsiębiorca potrafi zatrudnić stu robotników. Źle jest natomiast, gdy stukilkudziesięciotysięczne społeczeństwo emigracyjne nie może zatrudnić kilkunastu aktorów. (…) W takich warunkach możemy dojść tylko do ostatecznego wniosku, że jesteśmy tu niepotrzebni, że dla emigracji zarobkowej, drobno-kapitalistycznej , której znaczny procent nie myśli powracać do żadnej Polski, wystarczy bar, dancing i konkursy piękności”. Dlatego reaktywacja Teatru Hemara nie mogła zacząć się od polskiej sztuki w języku angielskim, co byłoby najpełniejszą wykładnią promowania na tym gruncie naszej kultury, o co niby w Ognisku chodzi. Na Moliera był jeszcze czas, ale mleko się wylało. Elisabeth Mance jako Arsinoe była wyśmienita. Naturalna, utalentowana, stworzyła postać. Jak sama mówiła, nie było to trudne, bo grać taką krowę, to przyjemność. Pozostali gięli się na wszystkie strony, teksty umieli ładnie na pamięć i dawali z siebie sporo. Publiczność była głównie zachwycona. Swoją drogą, ciekawe co trzeba byłoby zrobić w teatrze, żeby wzbudzić dezaprobatę dzisiejszej publiczności. Jakoś zawsze tylko się zachwyca. Na premierze była Irena Delmar, ale nie było Marii Drue. Szkoda.
Ktoś kiedyś napisał, że emigracyjnego teatru nie można oceniać miarą „artystycznych dokonań, a raczej oddziaływania społecznego”. Lecz Ognisko Polskie nie jest już klubem emigracyjnym i jego teatr, też takim raczej nie będzie, bo kilkusettysięczne społeczeństwo polskie nie zatrudni kilkunastu aktorów z przyczyn wyłożonych wyżej. Lecz jeśli nie teatr emigracyjny, to może po prostu polski? Z polskimi aktorami, którzy na gościnne występy zapraszają angielskich aktorów. Z autorami, którzy będą Anglikom opowiadać o naszej kulturze. O jej odrębności.
Elżbieta Sobolewska