Z Janem Koszutskim, dyrektorem warszawskiego Domu Aukcyjnego Desa Unicum rozmawia Jarosław Koźmiński.
Jaki jest stan wiedzy na temat dorobku artystycznego artystów polskich tworzących poza krajem? A w domyśle: czy ta sztuka jest obecna na rynku?
– Tak naprawdę to nazwisk, które są w Polsce obecne, jest bardzo mało. Zaledwie kilku artystów. Myślę, że ceny, które są osiągane czy spodziewane, odzwierciedlają tę sytuację. Weźmy przykład Piotra Potworowskiego – określona pozycja w świecie malarskim, znany w Londynie, a w Polsce… raczej się nie sprzedaje, bo oczekiwana cena jakby nie pasuje do krajowych realiów, do pozycji tego artysty na naszym rynku.
Wydawałoby się, że akurat z Potworowskim nie powinno być tego problemu, przecież przyjechał na stałe do Polski w latach pięćdziesiątych i tu spędził aktywnie, z sukcesem swe ostatnie lata…
– Ale tylko dlatego, że wrócił, jego malarstwo okazjonalnie się pojawia. I my w ogóle mamy o czym dziś mówić. O innych, podobnych pokoleniowo artystach trudno rozmawiać, bo nie funkcjonują na rynku, nie ma transakcji.
Podkreślam: z Potworowskim sytuacja jest prostsza ze względu na jego powrót do kraju i taką czy inną obecność, tzn. raz czy kilka razy w roku jakieś obiekty się pojawiają, konkretna praca jest sprzedawana przez dom aukcyjny, zakupywana przez muzeum czy kolekcjonera i to pozwala zobaczyć jego twórczość w kontekście rynkowym. A mimo to jego pozycja w kanonie polskich artystów powojennych jest – powiedziałbym – specyficzna, właśnie przez to, że ta kariera przez lata realizowała się za granicą.
Jak Nowosielski, Kantor, czy inne postacie z tego samego pokolenia mają pozycję najsilniejszą właśnie w Polsce, i cena tworzy się w oparciu o transakcje w kraju, tak w przypadku Potworowskiego nagle widzimy, że gdzieś ktoś za niego dobrze płaci. W świecie, nie w Polsce. To wciąż sytuacja zaskakująca.
Jakie inne przyjdzie nam wymienić nazwiska polskich artystów rozpoznawanych w świecie, a nieobecnych w kraju? Świat podziwia i wielbi, a Polska nic a nic…
– Myślę, że najlepszym przykładem z Wysp Brytyjskich byłby Adler. Jego obrazy wiszą w Tate w sąsiedztwie Francisa Bacona, tymczasem gdy pojawią się w Polsce, to nie budzą zainteresowania, najczęściej w ogóle się nie sprzedają. Ten rozdźwięk jest przytłaczający, a wynika z prostego faktu, że wśród kolekcjonerów sztuki współczesnej świadomość istnienia takiego artysty jest wciąż znikoma.
A przecież po latach peerelowskiej izolacji w 1991 roku w Narodowej Galerii Sztuki „Zachęta” na wielkiej wystawie pod znamiennym tytułem „Jesteśmy” pokazano prace 167 artystów zamieszkałych poza krajem, to był pierwszy, od razu milowy krok w stronę sztuki polskiej powstałej poza Polską. Warszawa miała przekrojowy ogląd dokonań rodzimych artystów w świecie.
– Tyle, że za pierwszym krokiem nie poszły następne. Nie było kolejnych, podobnych działań poszerzających tę perspektywę, dających pełniejszy obraz powstałego poza krajem dorobku.
Myślę, że należy czynić starania, by wciągnąć twórczość „emigracyjną” w pełne światło rynku polskiego. Pokazać kolekcjonerom, publiczności w kraju, że nasi rodacy za granicą odnieśli artystyczny sukces. Tym samym wciągać te nazwiska do polskiej spuścizny kulturowej.
W tę stronę idzie aktywność naszego domu aukcyjnego. Zaczęliśmy od Ameryki.
Tu także posłużę się przykładem. Na ścianach sali, w której rozmawiamy, widzimy dwa obrazy. To dzieła Juliana Stańczaka, artysty dobrze sprzedającego się w USA, obecnego w bardzo dobrych kolekcjach, galeriach i na aukcjach. W Polsce jeszcze trzy lata temu właściwie nikt o nim nie słyszał. A przez to, że udało nam się ściągnąć do Desy Unicum kilka jego obrazów, zainteresować poważnych kolekcjonerów, dziś mamy zapytania o kolejne prace. To zaczęło działać.
Podobnie może być z wieloma innymi artystami, których nazwisk nawet dziś nie jesteśmy w stanie sobie uświadomić, ale one na pewno istnieją.
Rozpoznanie tego terenu jest wciąż w początkowej fazie. Mam wrażenie, że rezultatem prowadzonych badań są publikacje, które trafiają tylko do wąskiego kręgu specjalistów. To raczej uzupełnianie historii, faktografia, kartoteki, archiwa… Powstaje baza, ale to znów krok, działania tylko w jedną stronę.
– Zgadzam się. Wyjściem z czysto teoretycznej, archiwalno-historycznej płaszczyzny jest praktyka w postaci pokazywania prac, ich funkcjonowanie na rynku sztuki, obecność w powszechnej świadomości. Trzeba budującą się teorię i bazę zasycić konkretnymi przedmiotami, obrazami, rzeźbami, żeby to nabrało życia i treści, a nie zostało tylko na poziomie opracowań i muzealnych archiwów.
Zapoczątkowana przez Wojciecha Fibaka dobre 20 lat temu moda na modernistyczne malarstwo z kręgu École de Paris pozwoliła wylansować wiele nazwisk artystów dotychczas mniej znanych. Czy polski rynek jest gotów na sztukę powojenną? Jakie panują tendencje i mody?
– W tej chwili w Polsce obserwujemy skokowy wręcz przyrost transakcji, zarówno ilościowych, jak i wartościowych, sztuki lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, wczesnych lat siedemdziesiątych.
Wśród stałych, mocnych nazwisk jak np. Nowosielski, Gierowski czy Kantor, będzie brakowało tych spoza Polski, choć jest Kobzdej czy Winiarski, obaj z angielskimi wątkami w biografii i obecni na tamtejszym rynku sztuki.
Mamy co najmniej kilkunastu artystów, których prace jeszcze przed, powiedzmy, dziesięcioma laty sprzedawały się za kilka tysięcy złotych, dzisiaj są chętni, by kupić je po tysięcy kilkadziesiąt albo nawet – w przypadku prac wybitnych – kilkaset.
Jadąc na spotkanie z Panem wysiadłem na chwilę na stacji metra Pola Mokotowskie…
… pytanie o Stefana Knappa?
– To przecież duże nazwisko. Dekoracje ścienne na terminalu londyńskiego lotniska Heathrow widział cały świat. Jego emaliowany metal zdobi wciąż szereg budynków użyteczności publicznej w miastach Europy i USA. A i w Polsce artysta dał się poznać. Przecież nie tylko ze stacji metra. Artysta przyjeżdżał tu od lat 1962 roku. W początku lat 1970-tych powstały ścienne malowidła dla uniwersytetu w Toruniu i planetarium w Olsztynie. Potem była w warszawskiej „Zachęcie” duża wystawa…
– Szukałem niedawno jego prac. Znalazłem dwie na sprzedaż, ale w Ameryce. Na polskim rynku sztuki go nie ma. Stefan Knapp jest kolejnym przykładem artysty o pozycji światowej, ma dokonania, które powinny zainteresować publiczność rynkową.
A nurt jego twórczości jest przecież jak najbardziej zgodny z tym, czego się szuka i co się chętnie kupuje.
– I pamiętać trzeba, że nie rozmawiamy tylko o rynku kolekcjonerów prywatnych. Mamy bardzo dobre kontakty z kuratorami muzealnymi, z ludźmi, którzy tworzą kolekcje instytucjonalne i oni też interesują się ofertą naszego domu aukcyjnego.
Oni, podobnie jak my, maja świadomość, że panteon polskich twórców jest o wiele szerszy niż by się wydawało. Bariery informacyjne, niemożność kontaktów, brak możliwości swobodnego przepływu tych obiektów – te tamy, całkiem przecież niedawno zniesione, w znaczący sposób ograniczyły horyzonty rynku sztuki. Naszym zadaniem jest, by te granice poszerzyć, by decydując się na zakup dzieła artysty współczesnego, przychodziły na myśl nie tylko nazwiska Kantora, Nowosielskiego czy Stażewskiego, ale także właśnie Knappa, Potworowskiego, Frenkla czy Żuławskiego.
W przypadku najlepszych nazwisk, tych, którymi interesuje się rynek światowy, nie działa już argument „przywracania Polsce, wprowadzania w krwiobieg polskiej kultury”. Tym bardziej, że o spuściznach artystów decydują dziś często ich dzieci, urodzone i wychowane za granicą. W tym wypadku nie ma miejsca na sentymenty, decyduje popyt i cena.
– To działa w obie strony. Rodzimi kolekcjonerzy chcą wchodzić w rangę międzynarodową. Takie umiędzynarodowianie kolekcji jest coraz silniejszym nurtem w Polsce, widzimy to wyraźnie w ostatnich latach. Mamy zapytania o sztukę światową nawet z najwyższej półki.
Można dziś swobodnie podróżować po świecie, oglądać muzea i zbiory. To otwiera oczy. Widzimy konteksty, powiązania.
Tak działa dziś nazwisko Łempickiej. Przez polskie elementy w jej biografii budzi szczególne zainteresowanie rodzimych kolekcjonerów. Nie sądzę, by ktoś w kraju był gotów zapłacić 20 milionów dolarów za jej obraz, ale mamy zlecenia poszukiwania prac tej artystki i kilka z nich udało nam się sprzedać.
Światowa sztuka „z polskim elementem” ma dziś swój czas. Myślę, że polscy artyści z Wielkiej Brytanii, którzy mieli zawodowe sukcesy w świecie, będą na naszym rynku lepiej postrzegani właśnie przez rodzime związki z Polską. I to też jest nasz cel. Może teraz nie jest jeszcze jasne, którzy z nich wejdą do panteonu, ale podpowie nam to życie i …rynek.
Do 1989 roku na polskim rynku dzieł sztuki i antyków rządy sprawowało przedsiębiorstwo Dzieła Sztuki i Antyki „Desa”. Po zniesieniu monopolu państwa na rynku antykwarycznym powstały liczne domy aukcyjne zajmującą się wyceną i obrotem dziełami sztuki, działalnością wystawienniczą, promocją polskich artystów i projektantów. Obecnie na polu działalności aukcyjnej liderem wśród nich jest warszawski Dom Aukcyjny Desa Unicum.