– To była specyficzna szkoła. W czasie okupacji w dzień jej uczniowie naprawiali sprzęt dla niemieckiej armii, a nocą stawała się ośrodkiem podziemnego ruchu oporu. Mój ojciec, dyrektor tej placówki, uratował życie wielu osób – opowiada Maria Stary-Rożańska, autorka książki „Wojna oczami dziecka” w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Książka oparta jest na faktach.
– Tylko i wyłącznie, wszystko co napisałem jest sprawdzone i potwierdzone. Są relacje świadków, dokumenty, archiwalne zdjęcia. W końcu, po ponad 20 latach, sugestia dwóch chłopców się zmaterializowała.Sugestia dwóch chłopców?
– Był rok 1995. W szkole średniej w Surrey, gdzie uczyłam matematyki, fizyki, chemii i biologii, pewnego dnia zostałam poproszona o zastąpienie nauczyciela historii, któremu akurat coś wypadło. Miałam poprowadzić lekcję o Japonii podczas II wojny światowej, ale jako że dostałam informację w ostatniej chwili nie było czasu na bliższe zgłębienie tematu. Chcąc wybrnąć z sytuacji, zaczęłam opowiadać o życiu dzieci na ziemiach polskich podczas niemieckiej i sowieckiej okupacji. Wszystko na podstawie moich własnych przeżyć.
Oryginalny pomysł.
– To była spontaniczna decyzja. Klasa, mówiąc oględnie, nie należała do najlepszych, uczniowie nie palili się do nauki i byli na bakier z zachowaniem, dlatego obawiałam się, czy uda się zainteresować ich moim monologiem. Tymczasem, kiedy skończyłam, dzieci były pod wrażeniem, a dwóch największych urwisów, Sam i Ben, stwierdziło, że historia jest tak ciekawa, iż powinnam o tym napisać książkę. Na początku wydało mi się to mało realne, w końcu nie jestem literatką, ale z czasem coraz bardziej oswajałam się z tą myślą. Utwierdziła mnie w tym rozmowa z inspektorką historii z Departamentu Szkolnictwa w Londynie, która przyklasnęła pomysłowi, mówiąc, że w angielskich szkołach bardzo przydałaby się książka w przystępny i prosty sposób opowiadająca o życiu dzieci podczas II wojny światowej.
I przekonała panią.
– Poniekąd. Jednak lata mijały, a ja byłam skupiona głównie na pracy zawodowej i życiu rodzinnym. Dopiero w 1999 roku, kiedy przeprowadziłam się na wyspę Wight, mając więcej wolnego czasu postanowiłam wrócić do tematu. Zaczęłam zbierać materiały, gromadzić wspomnienia, szukać świadków historii.
Kontaktując się z nimi osobiście?
– Też, ale nie tylko. Również listownie, telefonicznie, mailowo. Starałam się docierać do ludzi mieszkających przed bądź w czasie wojny w moim rodzinnym Hrubieszowie, którzy mogli podzielić się wspomnieniami z tamtego okresu. Wśród nich byli nasi sąsiedzi, uczniowie liceum mechanicznego, osoby mające wiedzę o tamtym okresie. Początkowo chciałam napisać tylko o życiu dzieci w czasie okupacji i może również o konspiracyjnej działalności mojego ojca, jednak z czasem ilość materiałów do których dotarłam rosła, a najmłodsza córka przekonała mnie, żeby nakreślić szersze tło wydarzeń, z odwołaniami do polskiej historii na przestrzeni dziejów. I tak też zrobiłam.
Jednak motywem przewodnim książki jest działalność pani ojca.
– Bo był niezwykłym człowiekiem. Zdzisław Stary urodził się w Rzeszowie, do szkoły średniej chodził we Lwowie, a studia skończył w Katowicach. Tam poznał Marię, która była nauczycielką przyrody i prac ręcznych i razem przeprowadzili się do Hrubieszowa. Owocem ich związku były trzy córki, ja byłam najstarsza. W nowym miejscu tata został dyrektorem prężnie rozwijającego się liceum mechanicznego, które dogłębnie zmodernizował.
Po wybuchu wojny szkoła, w której uczyło się wtedy około 300 uczniów, w dzień naprawiała sprzęt dla niemieckiej armii, a nocą stawała się ośrodkiem podziemnego ruchu oporu. Produkowano tam między innymi broń dla partyzantów. Wszystko to działo się pod okiem i z inicjatywy mojego ojca, który był oficerem wywiadu Armii Krajowej, o pseudonimie „Leszcz”. Dzięki swoim niekonwencjonalnym poczynaniom uratował życie wielu ludzi.
Zatrudniając ich w szkole?
– To był jeden ze sposobów. Inny polegał na utrzymywaniu dobrych kontaktów z szefem miejscowego Gestapo, znanym w okolicy jako „Blondynek”. W kwietniu 1943 roku, kiedy 44 uczniom groziła wywózka na roboty do Rzeszy, ojciec zorganizował wielką ucztę dla niemieckiego dowództwa, podczas której wspomniany „Blondynek” otrzymał w podarunku od szkoły piękny powóz konny. Tata zdołał go przekonać, żeby odstąpić od aresztowań, gdyż większy pożytek z chłopców będzie na miejscu. I osiągnął cel! Co więcej, cztery miesiące później, w następstwie tej imprezy i łapówek jakie dostali Niemcy, z obozu na Majdanku wypuszczono 13 mieszkańców Hrubieszowa. Oprócz młodych ludzi w tej grupie byli również dorośli, a wśród nich ksiądz Dolecki. Listy z podziękowaniami dla ojca są częścią tej książki.
Akcja opisywanych wydarzeń toczy się nie tylko w Hrubieszowie.
– Kiedy sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna, a ukraińskie oddziały spod znaku UPA zaczynały palić wioski i mordować tysiące ludzi, razem z mamą i siostrą pojechaliśmy do rodziny w Tarnowie, a potem do cioci w Ciężkowicach. Tam omal nie zostaliśmy zabici, kiedy w domu niespodziewanie zjawiło się Gestapo. Oskarżyli nas o szpiegostwo, postawili pod ścianą, wycelowali karabiny i tylko łapówka, jaką dostali od wujka, uratowała nam życie.
W styczniu 1945 roku wróciliśmy do Tarnowa, a po zakończeniu wojny przeprowadziliśmy się do Łodzi i stamtąd do Warszawy, gdzie skończyłam Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego na kierunku technologia żywności.
Ale ostatecznie zakotwiczyła pani w Anglii.
– W 1957 roku pojechałam na wakacje do Londynu, żeby odwiedzić angielskie małżeństwo, które poznałam w Polsce. Miało być tylko na miesiąc, chciałam podszkolić język, a zostałam na całe życie. Wyszłam za mąż, dochowałam się trzech córek i sześciorga wnucząt.
Początkowo pracowałam przy produkcji kiełbasek, potem przy kontroli nagłośnienia do adapterów, aż wreszcie zostałam nauczycielką – w Polskiej Szkole Sobotniej im. Towarzystwa Przyjaciół Dzieci i Młodzieży na Clapham przepracowałam ćwierć wieku, a w szkołach angielskich, gdzie uczyłam nauk ścisłych – 35 lat.
Działała pani też charytatywnie.
– W 1989 roku razem z najstarszą córką Marzeną założyłam organizację Angels International, która zajmowała się niesieniem pomocy dla dzieci chorych na białaczkę. Organizowaliśmy różne imprezy – koncerty, festiwale, festyny – a za zebrane pieniądze kupowaliśmy lekarstwa i sprzęt medyczny. Następnie własnym transportem dostarczaliśmy to wszystko do szpitala w Zabrzu, gdzie naszym patronem była profesor Danuta Sonta-Jakimczyk. Z reguły było to dwa razy w roku.
Po kilku latach, kiedy zabrzańska placówka bardziej stanęła na nogi, pomoc została rozszerzona na inne kraje – Chorwację i Bośnię, wycieńczone krwawą wojną domową, a potem również na Białoruś. Obecnie organizacja wspiera opiekę medyczną w afrykańskim Malawi.
Ciągle udziela się pani społecznie?
– Zdrowie i wiek, a mam już 80 lat, na to nie pozwalają. Natomiast wcześniejsze wyjazdy z transportami do Polski były dobrą okazją do zbierania materiałów do książki. Po załatwieniu spraw medycznych szukałam ludzi, którzy znali mojego ojca. Odwiedziłam też kierowane kiedyś przez niego liceum mechaniczne, gdzie zostałam bardzo serdecznie przyjęta przez dyrekcję i uczniów.
Niestety, w 2003 roku miałam poważny wypadek. Przewróciłam się i złamałam rękę, która długo dochodziła do siebie i przez kilka lat praktycznie była niesprawna. Do tego doszły inne problemy zdrowotne, w wyniku czego potrzebna była operacja. Szpital, rehabilitacja, dochodzenie do zdrowia… Ale nie nudziłam się, czytając w tym czasie książki o historii, szczególnie tej dotyczącej II wojny światowej.
Dobre przygotowanie do pisania.
– Bardzo dobre. Nie ukrywam jednak, że były chwile zwątpienia, niejednokrotnie miałam wszystkiego dość, ale wtedy na duchu podtrzymywały mnie wsparcie i zachęta. Nie tylko ze strony mieszkańców Hrubieszowa, ale też znajomych mieszkających na Wyspach – zarówno Polaków, jak i Anglików. Bardzo kibicował mi na przykład ksiądz z parafii w Wight.
Książka jest w dwóch językach.
– Pisałam po angielsku pod kątem wnuków, żeby z jej kart mogły poznać historię swoich przodków oraz kraju z którego się wywodzą. Okazało się jednak, że dużo ludzi w Polsce czeka na tę pozycję, dlatego w międzyczasie zaczęłam organizować tłumaczenie na język polski. Pierwsze 100 egzemplarzy rozeszło się błyskawicznie, teraz czekam na dodruk.
W książce występuje pani jako Myszka.
– To określenie przylgnęło do mnie praktycznie od urodzenia. Ciocia patrząc, jak wiję się w kołysce – ze względu na to, że byłam bardzo zwinna i żywa – nazwała mnie Myszką. I tak już zostało…
***
Już po przeprowadzeniu i autoryzacji wywiadu dotarła do nas smutna informacja, że Pani Maria trafiła do szpitala, gdzie po kilku dniach zmarła. Jak poinformowała nas jej córka Alina, zostanie pochowana w Polsce, obok swojej mamy i taty. Rodzinie składamy wyrazy serdecznego współczucia. Cześć Jej pamięci!