Dzwonek do drzwi był ostry i mocny. Nie miałem wątpliwości, że zwiastował nadchodzące kłopoty.
– Cholera, co robić? Ratować własny tyłek czy raczej obiad?
Dopiero co wróciłem z pracy i właśnie szykowałem jedzenie. Jeszcze chwila i zaraz coś przypalę albo wyleję z nerwów. Nie było czasu na dalsze zastanawianie, trzeba jednak otworzyć.
– Dzień dobry, mamy sprawę do pana, chcielibyśmy porozmawiać.
– Jasne, proszę wejść, nie będziemy tak stać w progu – zaprosiłem dwoje rosłych osób do środka.
Nawet się nie zdziwiłem, że to POLICJANCI. A właściwie młoda, ładna dziewczyna i jej partner, oczywiście służbowy. Oboje „ciężkozbrojni”, z pełnym ekwipunkiem, kajdankami i długą bronią przy pasie. Zupełnie jakby przyszli w odwiedziny do jakiegoś islamskiego fanatyka. A ja nie jestem nawet fanatykiem Wisły Kraków, zaś od dylematów, który bóg –muzułmański, protestancki, katolicki czy mormoński – jest lepszy, trzymam się dalej niż Żyd od wieprzowiny. O religii nie rozmawiam nawet po pijanemu. Dlaczego więc JA?
Pierwsze skojarzenie jest z Józefem K., bohaterem powieści Franca Kawki „Proces”, wydanej 90 lat temu. On też pewnego dnia został zaskoczony wizytą ważnych panów z ważnego urzędu, którzy poinformowali go o aresztowaniu. Tak po prostu, za nic, za niewinność. Dlaczego, przecież ja nie zrobiłem nic złego – twierdził w książce oskarżony Józef K.
Ja też twierdzę, że nie zrobiłem nic złego. A jednak muszę się tłumaczyć.
– Czy w pana mieszkaniu jest kot? – policjanci przerwali moje rozmyślania. Kot?
– Kot? – powtórzyłem na głos. – Nie, nie mam kota.
Acha, ale mój sąsiad ma. To znaczy hoduje kota. A właściwie trzyma kota od niedawna. Mieszkanie, w którym przebywam, wynajmujemy w grupie kilku osób. Każda ma swój pokój i nie wtrąca się do życia sąsiada. Jednak kilka dni temu usłyszałem delikatne, jakby pochodzące od nieszczęśliwego kota miauczenie. Rzeczywiście, sąsiad z pokoju naprzeciwko przyniósł do domu kota.
– Wiesz, błąkał się, sierota, pod domem i strasznie miauczał. No to zlitowałem się i zabrałem do domu. Nie masz nic przeciwko zwierzętom, mam nadzieję? – zapytał z ufnością.
Nie miałem. A wy, słysząc takiego zabiedzonego kociaka, mielibyście sumienie wyrzucić go z domu? Kotek szybko rozgościł się na kanapie, a dzień spędzał głównie na spaniu, jedzeniu i zabawach na dywanie. Słowem, poczuł się w domu, jak u siebie w domu. Zero stresu, sama zabawa i przyjemność. Tylko niekiedy wychodził na balkon i miauczał. Widać, taki typ, co musi sobie ponarzekać od czasu do czasu na swój pieski los kota. Tak myślałem wtedy, a teraz już wiem, że tęsknił i wołał swoją panią… Ale po kolei.
– Dostaliśmy telefon, że w tym mieszkaniu jest przetrzymywany kot. Zwierzę ma właściciela mieszkającego w bloku obok, który twierdzi, że jego kot został siłą uwięziony w państwa lokalu. Czy możemy go zobaczyć? – młoda policjantka zaczęła ze mną negocjacje.
– Chcielibyśmy tylko sprawdzić, czy ten kot w rzeczywistości odpowiada rysopisowi zaginionego. Ponieważ byłem sam jeden, naprzeciwko mnie stała para uzbrojonych funkcjonariuszy policji, a zza drzwi dochodził odgłos smutnego miauczenia, uznałem, że dalszy opór będzie bezcelowy.
– Oczywiście, kolega upoważnił mnie do pokazania kota.
Cała historia z zaginionym i odnalezionym kotem zakończyła się szczęśliwie. Szczęśliwie dla wszystkich: nie zostałem oskarżony o współudział w porwaniu kota sąsiadki, ponieważ policja uwierzyła, że kolega przyniósł zwierzaka w dobrej wierze do domu. Kolega z tych samych powodów nie został aresztowany i cieszy się każdego dnia widokiem wschodzącego słońca bez krat. Sąsiadka nie została ukarana za brak nadzoru nad szwendającym się po ulicy kotem. Kot nie został ukarany za brak posłuszeństwa wobec właścicielki, ani za zjedzenie cudzej karmy w dużych ilościach. W końcu przecież kolega karmił darmozjada przez kilka dni. Policja nie została napiętnowana za to, że na służbie zajmuje się całkiem serio zgłoszeniami od obywateli o ich zaginionych kotach. Przeciwnie, w tym miejscu chcę – bez cienia szyderstwa i złośliwości – podkreślić z dumą, że polska policja jest rewelacyjna. Można na nią liczyć, nawet w tak trudnych sprawach jak porwanie kota.
PS: Koledze poradziłem, że jeśli naprawdę chce mieć kota, to niech najpierw nauczy się porządnego kidnapingu, bo zabrał się do tego jak amator.
Andrzej Kisiel
Weronika
Ten felieton jest uroczy! Jak czytałam tekst to śmiałam się do łez 🙂