– To symptomatyczne, że dyktatorzy świetnie rozumieli i wykorzystywali związki muzyki z polityką. Natomiast w demokracji wielu decydentów uważa, iż kultura to zbędne wydatki – mówi polski dyrygent, zakotwiczony w Londynie, Paweł Kotla w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Dyrygent to ciekawy zawód.
– Przede wszystkim wymaga dużej wiedzy, na różne tematy – sztuki, historii, świata, nauki…Trzeba się w te wszystkie dziedziny wgłębić, żeby umieć wytłumaczyć muzykom kontekst utworów, które grają.
Ale zadania są znacznie szersze – to również promocja muzyki, przyciąganie do niej świata, nauki i biznesu, rozwijanie horyzontów publiczności. Niedawno w Białymstoku robiliśmy koncert przy współpracy z Planetarium w Olsztynie oraz Obserwatorium Astronomicznym Uniwersytetu Białostockiego. W jego trakcie widzowie mogli między innymi usłyszeć ścieżkę dźwiękową z „Gwiezdnych Wojen” i suitę „Planety” Gustawa Holsta, z wizualizacją planet i wykładami na temat astronomii. Taki obecnie jest kierunek rozwoju – w czasach komputerów, techniki, wirtualnych doznań – sama muzyka nie zawsze wystarcza, żeby zapełnić salę.
Pracuje pan w Białymstoku, ale mieszka w Londynie.
– W brytyjskiej stolicy mam mieszkanie, jednak zawód, który wykonuję, wiąże się z podróżowaniem i ciągłym siedzeniem na walizkach. Przez lata zdążyłem się do tego przyzwyczaić – w Polsce dyrygowałem niemal wszystkimi filharmoniami i orkiestrami symfonicznymi, nagrywałem i koncertowałem też w Brazylii, Szwecji, Francji, Niemczech, Belgii, Hiszpanii, Czechach, Rosji, Mołdawii, Gruzji, Austrii, na Białorusi i Ukrainie. No i oczywiście w Wielkiej Brytanii.
Głównie w Londynie.
– Głównie, ale nie tylko. W 1994 roku, w połowie studiów na Akademii M
uzycznej w Warszawie, pracowałem w Chetham’s School of Music w Manchesterze, największej średniej szkole muzycznej na Wyspach, gdzie byłem asystentem dyrygenta. Dwa lata później dostałem ofertę studiów podyplomowych z Uniwersytetu w Oksfordzie, gdzie kształciłem się przez rok, jednocześnie dyrygując tamtejszą orkiestrą akademicką.Dziś, z perspektywy czasu, muszę przyznać, że był to bardzo inspirujący okres. Dużą wagę przywiązywano do kształtowania samodzielnego myślenia, a nie tylko zdobywania suchej, matematycznej wiedzy. Chodziliśmy na spotkania ze znanymi ludźmi, każdy temat rozpracowywaliśmy w szerszym kontekście.
Ale, co niemniej ważne, mieliśmy kontakty ze studentami z różnych kierunków – historykami, archeologami, filozofami – co bardzo rozwijało intelektualnie. Poznałem wówczas wiele ciekawych osób, z którymi do dziś się przyjaźnię. Jedną z nich jest Amerykanin, do niedawna dyrektor najstarszej międzynarodowej szkoły amerykańskiej w Stambule, gdzie niedawno odbyło się spotkanie naszej dawnej paczki przyjaciół. Wcześniej podobne zorganizowaliśmy w Monachium, gdzie jeden z kolegów jest dyrektorem w czołowej firmie managersko-konsultingowej.
Z Oksfordu przeniósł się pan do Londynu.
– W 1997 roku dostałem propozycję pracy jako dyrygent-asystent przy Guildhall School of Music and Drama i długo się nie zastanawiałem. Zakotwiczyłem w brytyjskiej stolicy, ale podróżowałem praktycznie po całej Wielkiej Brytanii. Współpracowałem między innymi z City of Birmingham Symphony Orchestra i jej szefem artystycznym, słynnym Simonem Rattle’m. Gościnnie dyrygowałem w takich miastach jak Peterborough, Leicester, Nottingham, Rochester, prowadziłem też Towarzystwo Chóralne w Harpenden.
Dużym wyzwaniem była praca z London Symphony Orchestra, z którą koncertowałem przez pięć lat. To jedna z pięciu największych orkiestr na świecie, ta sama, która nagrywała ścieżki dźwiękowe do „Gwiezdnych Wojen” i wielu innych słynnych hollywoodzkich produkcji. Zawsze intrygował mnie jej artystyczny kunszt, a szczególnie klasa dwóch grających tam trębaczy – Maurice’a Murphy’ego i Roda Franksa. Prawdziwe mistrzostwo!
Szerokim echem odbił się koncert prowadzonej przez pana „I, CULTURE Orchestra” w Royal Festival Hall w 2011 roku.
– To było niesamowite przeżycie, pierwszy symfoniczny występ polskiej orkiestry w tym miejscu po upadku komunizmu. Na koncercie pojawiło się 1800 osób, a o wydarzeniu pisały największe brytyjskie gazety. Stworzyłem tę młodzieżową formację praktycznie od zera i była ona flagowym projektem kulturalnym polskiej prezydencji w Unii Europejskiej.
Brytyjska publiczność różni się od tej w Polsce?
– Obie są żywiołowe, spontaniczne, aktywnie reagujące na to, co dzieje się na scenie. Natomiast na Wyspach przywiązuje się dużą wagę do edukacji muzycznej w szkołach ogólnych, co skutkuje tym, że na koncertach pojawia się dużo młodych ludzi, którzy świetnie czytają muzykę i są nie tylko przypadkowymi, biernymi widzami. Od jakiegoś czasu podobny kierunek można zauważyć również w Polsce, z czego bardzo się cieszę.
Dlatego wrócił pan nad Wisłę?
– Głównym powodem była ciekawa oferta i równie interesujące wyzwanie. Od lutego bieżącego roku jestem dyrektorem artystycznym Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku, projektu łączącego w sobie trzy podmioty – Europejskie Centrum Sztuki, Operę i Filharmonię. To jedyna działająca na takich zasadach instytucja w Polsce, gdzie przy pomocy jednego zespołu obsługujemy dwie odmienne sceny i mamy jednocześnie dwa sezony – operowy i filharmoniczny.
Trudne zadanie.
– Zdecydowanie, gdyż wymaga szczegółowego planowania i umiejętnego zarządzania finansami, które, jak można się domyślić, są ograniczone. Ta formuła w Białymstoku wdrażana jest od kilku lat, ale wcześniej idealnego rozwiązania nie znaleziono. Po objęciu stanowiska dwa miesiące zajęło mi przygotowanie schematu działań, ale – jak się wydaje – podążamy w dobrym kierunku. Obecnie występujemy głównie na miejscu, jednak chciałbym, wykorzystując moje międzynarodowe kontakty, żeby artyści więcej jeździli po świecie.
W Białymstoku nie ma zainteresowania ze strony publiczności?
– Wręcz przeciwnie, jest i to bardzo duże. Nie stoi to jednak w sprzeczności z tym, że warto promować się na szerszych wodach. Dla porównania podam, że English National Opera w Londynie gości 230 – 250 tysięcy ludzi rocznie, natomiast nasza opera w rekordowym roku odnotowała 206 tysięcy. A proporcje mieszkańców są nieporównywalne.
Uczestniczy pan też w innych projektach.
– Sporo uwagi poświęcam na dyplomację kulturalną i promowanie naszej rodzimej twórczości za granicą. W ostatnich latach organizowałem koncerty z muzyką polską w Mołdawii, Gruzji, na Białorusi, Ukrainie oraz okupowanym przez armię rosyjską Naddniestrzu. To zawsze daje satysfakcję i motywację do działania.
Jest czas na pozamuzyczne zainteresowania?
– Pasjonuję się żeglarstwem, był okres, że dużo pływałem, w tym również na „Darze Młodzieży”. Bakcyla odziedziczyłem po moim wujku, Zdzisławie Kotli, który uczestniczył w żeglarskich regatach podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 roku.
Bardzo lubię też historię, szczególnie tą starożytną. Egipt, wojny grecko-perskie, okres rzymski…Ale także dawna i obecna Szwajcaria.
Szwajcaria?
– Ciekawy kraj, którego rozwój jest bardzo pouczający. Wzór demokracji, na peryferiach konfliktów zbrojnych, jednak prężnie funkcjonujący i rozwijający się finansowo. Nieprzypadkowo słynie z banków i precyzyjnych zegarków. Mój ojciec Ryszard pracował tam przez kilka lat.
Jest bankowcem?
– Inżynierem, z wykształcenia. Natomiast z pasji historykiem i przewodnikiem, zakochanym w regionie szczecińskim. Za swoją działalność na tym polu otrzymał wiele odznaczeń, w tym tytuł Zasłużonego Obywatela Szczecina. Co ciekawe, mama Lucyna również skończyła studia inżynierskie, ale od lat pracuje w branży turystycznej.
Nie miał pan w domu muzycznych tradycji.
– Nie miałem, ale rodzice interesowali się sztuką. Kiedyś kupili płytę z klasyką („Sen nocy letniej” Mendelssohna, „Koncert skrzypcowy” Czajkowskiego, „Bolero” Ravela), której namiętnie słuchałem. I to ona, w jakimś stopniu, ukształtowała moją przyszłość. Kiedy kończyłem przedszkole, w Szczecinie powstała Podstawowa Szkoła Muzyczna, do której zacząłem uczęszczać. Później było Liceum Muzyczne w Poznaniu (klasa skrzypiec), Akademia Muzyczna w Warszawie (dyrygentura symfoniczno-operowa) i wyjazd do Anglii, gdzie kontynuowałem edukację w zakresie muzykologii i praktyki na Wydziale Muzycznym Uniwersytetu w Oksfordzie. A obecnie, w wolnych chwilach, robię doktorat. Na temat Andrzeja Panufnika.
Ciekawa postać.
– Świetny kompozytor i dyrygent, a jednocześnie jeden z niewielu, którzy bardzo dobrze rozumieli związki muzyki z polityką. I na tym właśnie skupiam się w mojej pracy. Panufnika irytowało i frustrowało zarazem, że tych zależności nie dostrzegają przedstawiciele międzynarodowego establishmentu, decydenci demokratycznego świata. W przeciwieństwie do dyktatorów pokroju Stalina, Hitlera, czy Mussoliniego.
Ci ostatni dostrzegali?
– I to bardzo. Stalin na przykład chodził na wykonania nowych utworów kompozytorów radzieckich, często wygłaszał swoje uwagi, chwalił, bądź krytykował. Preferował sztukę prostą, dla mas, która miała być wykorzystywana do celów propagandowych. Ogromne wsparcie dla kultury jest w putinowskiej Rosji, komunistycznych Chinach, było też w Wenezueli Chaveza.
Natomiast w kapitalizmie wielu polityków uważa, że to zbędne wydatki, a zyski są mniej wymierne niż korzyści gospodarcze. Dla nich liczy się przede wszystkim twardy pieniądz i głosy zdobyte przy urnie…
jan
Jednym słowem: Polak potrafi 🙂 haha w sumie dwa słowa 😉