Jako dziecko fascynowałem się samolotami. Wychowany na „Dywizjonie 303” Arkadego Fiedlera połykałem książki lotnicze jedną po drugiej. Z filmami było gorzej, bo dzieł o polskich pilotach było w tamtych czasach jak na lekarstwo. Kino i telewizja najczęściej pokazywały walki Amerykanów z Japończykami w czasie II wojny światowej, a na ekranizację książki Fiedlera przyszło mi czekać ponad 70 lat od jej napisania.
Lepsze to niż nic. Ten brak odpowiednich materiałów poglądowych sprawił, że uruchomiła się wyobraźnia. Myślami wracałem do wojny w 1939 r. i rozstrzygałem jej losy na nowo. Oto Wielka Brytania dotrzymuje słowa i wysyła na pomoc zaatakowanej Polsce sprzęt wojskowy, w pierwszej kolejności nowoczesne samoloty myśliwskie Hurricane. Nasi piloci dosiadają ich i bez problemu dają łupnia Szkopom. Niemcy są kompletnie zaskoczeni, bo przecież do tej pory walczyli z przestarzałymi polskimi samolotami P11. Owszem, to bardzo dobra konstrukcja, ale niestety już nie dorównująca najnowszym niemieckim Messerschmittom. Nasi, na brytyjskich maszynach, po prostu rządzą na niebie. W odwecie za bombardowanie Wielunia, Warszawy, Lublina i wielu innych miast polskie bombowce lecą nad Berlin i zrzucają tam bomby. Kompletny szok, Niemcy zaskoczeni. Oczywiście zakładam, że to są „Łosie” – nasze najnowocześniejsze samoloty bombowe, jakie posiadaliśmy przed II wojną światową. I – jako dziecko – wyobrażam sobie, że mamy ich nie kilkadziesiąt, ale kilkaset i bez problemu rzucamy je na front. W efekcie zaczynamy odzyskiwać przewagę strategiczną, atak hitlerowski na Polskę załamuje się, alianci ruszają z drugim frontem na zachodzie i po kilku miesiącach wojna ma się ku końcowi. Ach, żebyśmy mieli tylko trochę więcej nowoczesnych samolotów – wzdycham jako dziecko. Przecież nasi konstruktorzy stworzyli tak nowoczesne prototypy kolejnych maszyn, a każdy był lepszy od poprzedniego. Gdyby tylko wystarczyło czasu na ich wprowadzenie do produkcji. Myślę, że jako dziecko opracowałem całkiem porządną strategię prowadzącą do wygrania II wojny światowej przez nasz kraj i jego sojuszników, kto wie, może nawet nie byłaby to wojna światowa, tylko lokalna, szybko wywołana i jeszcze szybciej zakończona?
Gdyby tylko mały Kisiel miał władzę nad polskim lotnictwem w odpowiednim czasie…
Tamte wspomnienia wróciły teraz, po 40 latach, kiedy zobaczyłem na ścianie jednego z polskich miast wymalowany mural. Wielkie malowidło przedstawia polski samolot z 1939 r. Jest to właśnie PZL-37 „Łoś”, duma przedwojennego przemysłu lotniczego. Dlaczego dopiero teraz ktoś wpadł na ten pomysł, nie wiem, ale warto było. „Łoś” pojawił się na ścianie domu w Rzeszowie, tam, gdzie przed wojną powstał Centralny Okręg Przemysłowy. Niech ludzie wiedzą i pamiętają, gdzie ich dziadkowie budowali zręby II Rzeczypospolitej. A tak przy okazji… W Polsce mamy wiele starych domów, które prezentują się niezbyt okazale. Wiem, że malowanie murali to nie to samo, co remont kapitalny, ale zawsze można poprawić w ten sposób estetykę budynku. Tematów historycznych z nutką patriotyzmu mamy aż nadto. Jest w czym wybierać i co malować. Byleby tylko ludziom chciało się chcieć.
Drugi powód, dla którego piszę dziś o polskim lotnictwie i naszych pilotach, to sprowadzenie do kraju prochów jednego z uczestników Bitwy o Wielka Brytanię. Kilka dni temu, w asyście wojskowej i z udziałem władz państwowych uroczyście pochowano w Poznaniu, w kwaterze lotników, urnę z prochami kapitana Kazimierza Spornego, polskiego pilota walczącego w dywizjonach 302 i 303. Kapitan Sporny zmarł w 1949 r. i został pochowany na cmentarzu w Londynie, a teraz dzięki staraniom wielu środowisk jego prochy powróciły do ojczyzny, do jego rodzinnego miasta. Stało się to w setną rocznicę urodzin pilota. W trakcie ceremonii pogrzebowej, nad cmentarzem w Poznaniu, przeleciały nisko polskie myśliwce F-16.
Nowoczesne, porównywalne z najlepszymi maszynami na świecie. Takie, jakich zabrakło nam we wrześniu 1939 r. i takie, o jakich pewnie marzył kapitan Sporny i jego koledzy.
Andrzej Kisiel
Majka:)
Przeczytałam książkę, teraz czas na film 🙂