Doktor politologii, muzyk, mistrz wschodniej sztuki walki bujinkan. Urodził się w Polsce, większość życia spędził w Australii, mieszkał też w Japonii. A teraz, po latach, wrócił nad Wisłę. – Czuję, że tu jest moje miejsce – mówi Kamil Abt w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Australia to ciekawy kraj.
– Na pewno oryginalny. Najbardziej podoba mi się tam przestrzeń; czasami miałem uczucie, że jestem daleko od wszystkiego i wszystkich. A z drugiej strony lubię zmiany i różnorodność, czego – pod względem kultury, architektury, języka czy klimatu – trudno w Australii doświadczyć.
Czujesz się Australijczykiem?
– Bynajmniej, mimo że mieszkałem tam przez większość życia. Kiedy razem z rodzicami wyjeżdżałem z rodzinnego Wrocławia miałem 6 lat. Był rok 1981, sytuacja w rządzonym przez komuni
stów kraju bardzo napięta, a tata obawiając się kolejnej wojny chciał jak najbardziej oddalić się od Europy. Najpierw mieszkaliśmy w obozie dla uchodźców w austriackim Traiskirchen, a pół roku później wylądowaliśmy w Australii, konkretnie w Adelajdzie, i zaczęliśmy nowe życie. W moim przypadku dość buntownicze. Trochę rozrabiałem, nie stosowałem się do reguł i nakazów, chciałem być niezależny duchowo i intelektualnie. Dopiero pod koniec szkoły średniej porządnie zabrałem się za naukę, a po maturze zacząłem studia z psychologii na University of Adelaide. Ukończyłem je z tytułem Bachelor of Science, po czym przeniosłem się do Akademii Muzycznej – Elder Conservatorium of Music w Adelajdzie.
Oryginalne połączenie.
– Muzyka zawsze była moją pasją, jako dziecko, a potem nastolatek, na własną rękę odkrywałem świat gitary. Pasjonował mnie szczególnie rock – występowałem w zespole, w którym grałem, komponowałem i pisałem teksty. Natomiast w Akademii nauczyłem się teorii i formalnych aspektów muzyki, a także zafascynowałem jazzem, głównie ze względu na wolność, jaką niesie ze sobą ten gatunek. Zawsze najbardziej ciekawiła mnie improwizacja, co później wdrażałem w życie podczas koncertów, jakie graliśmy we Francji, Hiszpanii, Polsce, a przede wszystkim w Japonii. W Tokio, gdzie mieszkałem trzy lata (2000-2003), poza muzyką mogłem rozwijać też moją inną pasję.
???
– Jako nastolatek zasmakowałem w sztukach walki. Zacząłem od karate i kung-fu, a z czasem odkryłem bujinkan, czyli tłumacząc dosłownie „miejsce boga walki”, z którym związałem się na ponad dziesięć lat. Do tego stopnia, że po ukończeniu Akademii Muzycznej pojechałem do Japonii, żeby pod okiem tamtejszych mistrzów zgłębiać wiedzę na ten temat. Najbardziej pasjonowały mnie zasady ruchu oraz umiejętność wpływania na psychikę i ciało przeciwnika. Poza tym sam trening był świetną zabawą i wyzwaniem – to rodzaj niebezpiecznego, niemal śmiercionośnego tańca, w którym jednak nie chodzi o estetykę, ale o kontrolę i zwycięstwo nad rywalem. Bujinkan nie jest sportem, to bardziej metoda czy sposób na realną bitwę. Dlatego nie ma tam zawodów, ani meczów, jak na przykład w boksie, ponieważ dozwolone są wszystkie chwyty – trening to symulacja walki na śmierć i życie.
Niebezpieczna zabawa.
– Ma to odniesienie do warunków panujących w okresie powstania tego stylu, czyli czasów nieustannej wojny domowej w Japonii. Stąd wśród praktykujących nie brakowało żołnierzy, policjantów, ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo.
O ile w takim kontekście można obiektywnie mierzyć sukcesy, mogę się pochwalić, że zdałem jedyny formalny egzamin istniejący w bujinkan – piąty poziom czarnego pasa. Niestety, mój dalszy rozwój w tej dziedzinie przerwał poważny wypadek
Na treningu?
– Na motorze. Wracałem do domu, kiedy kierowca samochodu wymusił na mnie pierwszeństwo. Jechałem dość szybko, nie zdążyłem go ominąć, nie miałem nawet czasu zahamować. Skończyło się 20-metrowym lotem w powietrzu i ciężkimi urazami całego ciała. Ledwo przeżyłem – przez trzy miesiące leżałem w szpitalu, a później miałem długie okresy rehabilitacji i kolejne operacje. Ostatnia, prawie sześć lat po wypadku, polegała na wymianie kolana na sztuczne, plastikowo-tytanowe.
Wróciłem do Australii i żeby nie zwariować musiałem się czymś zająć. A ponieważ kiedyś interesowałem się strategią i taktyką postanowiłem zacząć studia z dyplomacji na Bond University, uczelni mieszczącej się w pięknym wypoczynkowym mieście Gold Coast. Miałem nadzieję, że będzie to droga do zostania dyplomatą, tymczasem okazało się, iż nauka była skoncentrowana głównie na polityce międzynarodowej. Po obronie tytułu magistra otrzymałem prestiżowe stypendium Australian Postgraduate Award na zrobienie doktoratu. Postanowiłem wgłębić się w zagraniczną politykę Japonii, przede wszystkim w dziedzinie bezpieczeństwa i wróciłem do Kraju Kwitnącej Wiśni, gdzie przez rok pracowałem w słynnym tokijskim Waseda University. W tym czasie utrzymywałem również ożywione kontakty z Uniwersytetem Narodów Zjednoczonych, mającym swoją siedzibę w Tokio. Doktorat obroniłem w 2013 roku.
Ale nie poświęciłeś się karierze naukowej.
– Badaniami zajmowałem się bardziej dla własnej satysfakcji i rozwoju intelektualnego niż jako sposób na życie, dlatego wróciłem do muzyki. Nie wykluczam jednak, że w przyszłości ponownie pochłonie mnie działalność naukowa, chociaż obecnie nie mam do tego już takiej pasji jak dawniej.
Przeniosłeś się za to do Polski.
– Jak już wspomniałem, z rodzinnego Wrocławia wyemigrowałem razem z rodzicami w wieku sześciu lat i nigdy do końca nie potrafiłem zaakceptować tego faktu. Zawsze kojarzyło mi się to z rozstaniem i zerwaniem mocnych więzi z bliskimi – kuzynami, babcią, dziadkiem. Pewnie dlatego nie starałem się asymilować w Australii, nie czułem się Australijczykiem i nie chciałem nim być. Marzyłem o powrocie do Polski i w końcu, dwa lata temu, dopiąłem celu. Cieszę się, że podjąłem taką decyzję, żałuję tylko, że tak długo się wahałem, bo tamtych ludzi, których zostawiłem w 1981 roku, już dawno nie ma – niektórych fizycznie, innych metaforycznie.
Przypomina mi się bajka, jaką opowiadała mi mama, kiedy byłem dzieckiem. Chłopiec zostawia rodzinę, z którą się wychował w lesie i wyrusza do miasta, gdzie odnosi wielkie sukcesy. Mimo że cały czas tęskni za bliskimi ciągle coś sprawia, iż odkłada swój powrót, a po wielu latach, kiedy wreszcie realizuje ten cel, nikogo już nie zastaje na miejscu. Wszyscy poznikali, albo poumierali, a on znajduje jedynie ruinę rodzinnego domu. Kiedy pojmuje swój błąd, otwiera się przed nim ziemia i go połyka.
Wiem, że moja sytuacja była inna, ponieważ nie miałem nic do powiedzenia wyjeżdżając z rodzicami, a oni chcieli dla mnie jak najlepiej. Jednak czasami mam wrażenie, że kiedy w końcu wróciłem zastałem tylko strzępy tego, co zostawiliśmy. Na szczęście jestem optymistą i staram się iść do przodu, poznawać Polskę, jej kulturę i język na nowo. Bardzo chciałbym, żeby rodzice poszli w moje ślady, fajnie byłoby odkrywać ojczysty kraj ich oczami.
To po nich przejąłeś muzycznego bakcyla?
– Poniekąd. Mama jest pisarką, poetką i naukowcem w dziedzinie literatury. Chodziła jednak do szkoły muzycznej i nauczyła mnie słuchać muzyki poważnej. Natomiast tata jest elektronikiem specjalizującym się w komputerach, grał amatorsko na gitarze i to dzięki niemu wszedłem w świat bluesa. Zabrał mnie kiedyś na koncert Tadeusza Nalepy, którego twórczość zacząłem cenić jednak dopiero wiele lat później.
Muzyka to tylko hobby?
– Obecnie, poza uczeniem studentów języka angielskiego, również sposób na życie. Gram koncerty klubowe, występuję na festiwalach jazzowych. Współpracuję ze świetną wrocławską wokalistką Anną Rejda, nagraliśmy razem płytę „Osobliwości”, na której znajdują się utwory autorskie, aranżacje Chopina oraz standardy jazzowe. Na krążku zachowaliśmy przepiękne melodie mistrza Fryderyka, ich fundamenty harmoniczne, ale usytuowaliśmy je w innym kontekście. Ostatnio rozszerzyliśmy ten program na skład czteroosobowy – z Andrzejem Michalakiem na gitarze basowej i Mateuszem Maniakiem na perkusji.
Pracujemy również nad nowym materiałem, na którym znajdą się przedwojenne polskie piosenki w całkowicie odmiennym brzmieniu. W tym repertuarze towarzyszy nam fantastyczny trębacz z Łodzi, Piotrek Krzemiński, którego poznałem pracując jako muzyk na statku.
Na statku?
– W ubiegłym roku wybrałem się w rejs z Hongkongu do Ameryki i z powrotem. Po drodze mijaliśmy Afrykę, płynęliśmy przez Ocean Indyjski i Atlantycki. To była niesamowita dwumiesięczna przygoda, na pokładzie czułem się jak na promie kosmicznym. Niemal codziennie doświadczaliśmy zmian stref czasowych, krajów, kultur, portów, klimatów, języków… A także osobliwych warunków życia w malutkich kabinach, oddalenia od lądu, nietypowych warunków atmosferycznych i zupełnie odmiennych stosunków międzyludzkich. Nie wspominam już o niesamowitych miejscach, które zwiedziłem. Fajnie będzie jeszcze kiedyś to powtórzyć, aczkolwiek, pod względem artystycznym i muzycznym, zdecydowanie wolę życie na lądzie…