Ludzkość od zarania dziejów żyła w obawie przed epidemią. Mówiło się czarna śmierć, zaraza morowa. Najczęściej była to dżuma. Były też inne choroby, które nie przybierały takich rozmiarów, ale też niszczące – cholera, ospa, czarna febra, gruźlica. Większość wielkich epidemii wygasło w XIX wieku wraz z rozwojem higieny, większej wiedzy o ich rozpowszechnianiu się, a także pierwszymi szczepionkami.
Dopiero wiek XX, który przyniósł powszechność szczepionek, antybiotykami i skuteczną profilaktykę sprawił, że ludzie przestali myśleć o zagrożeniu chorobami na większą skalę. Nadal, na przykład cholera, występuje w wielu krajach i umiera na nią około 2000 osób rocznie. Żniwo zwykłej grypy jest znacznie większe – w latach 1957-58 na tzw. grypę azjatycką zmarło na świecie ponad 1 mln osób. W dziesięć lat później mniej więcej tyle samo. W 2009 liczba zgonów na grypę była znacznie mniejsza – około pół miliona. W ostatnich dwóch dekadach XX wieku wystąpił AIDS, ale nie spowodował pandemii, podobnie było z SARSem, który rozprzestrzenił się w pierwszych latach XXI wieku.
Wszelkie epidemie, a tym bardziej pandemie wywołują lęk, zagrożenie dla normalnego życia. Przede wszystkim konieczna jest izolacja, a człowiek, zwierzę stadne, znosi to z trudem. Musimy zamknąć się w domu, nie korzystać z dobrodziejstw słonecznej pogody. Trudności z zakupami, gotowaniem i sprzątaniem bez możliwości wyrwania się z towarzystwa wciąż tych samych osób to pierwszy krok do nieporozumień, kłótni i wzrastającego napięcia. Żyjemy coraz bliżej siebie na coraz mniejszej przestrzeni. Populacje miast zwiększyły się w ostatnich 30 latach, zwłaszcza w Azji i Afryce. Globalizacja i łatwość przemieszczania się sprawiły, że chcemy z nich korzystać, bo urządzenia elektroniczne nie zastępują kontaktów osobistych. Z jednej strony narzekamy, że spędzamy zbyt wiele czasu wpatrzeni w ekrany komputerów i telewizorów, a z drugiej – będąc w zamknięciu chcemy wyjść do ludzi, porozmawiać z nimi, choćby zobaczyć ich z daleka. Wygody transportowe nie tylko ułatwiają przewóz ludzi i produktów, poznanie odległych regionów naszej planety, ale też sprzyjają podróżom patogenów. W tej sytuacji jedyną formą zapobiegania rozprzestrzeniania się epidemii jest zakaz swobodnego poruszania się. Pod tym względem niewiele zmieniło się od Średniowiecza.
Ale na te specyficzne warunki można spojrzeć też inaczej. Już teraz widać jak zmieniło się nasze życie. Mniej samochodów na ulicach to mniej hałasu i mniej niebezpiecznych dla zdrowia wyziewów. Ekolodzy powinni cieszyć się ze zmniejszonej liczby samolotów latających nad naszymi głowami, a także z zatrzymania produkcji wielu fabryk – to szansa na poprawę jakości powietrza i mniejsze zagrożenie dla przyszłości naszej planety. Zagrożenie powszechną chorobą sprzyja postępowi w medycynie, zmusza naukowców do zwiększonego wysiłku, by najpierw poznać „wroga”, a później znaleźć skuteczny lek i szczepionkę.
Epidemia zmusza też do zatrzymania się w biegu, do spojrzenia na życie własne, swoich najbliższych w inny sposób, do rozważań typu egzystencjalnego. To czas sprzyjający odrodzeniu się różnych form praktyk religijnych, nie zawsze najlepszych. Gdy w Średniowieczu zapanowała „czarna śmierć” zrodziła się w Europie grupa biczowników, na Bliskim Wschodzie czytanie Koranu, a w dalekiej Azji zalecenia składania ofiar na rzecz Parnasavari, bóstwa znanego ze zdolności leczniczych. Patrzę na kościół przed moim oknem: został zamknięty, nawet zegar na kościelnej wieży nadal wskazuje zimowy czas. Nie nastraja to optymistycznie.
Próbuję spojrzeć na obecną epidemię jako na oczekiwanie na to, co przyniesie przyszłość. Nie wiem jaka będzie. Spoglądając w przeszłość pocieszam się, że po każdej zarazie następował okres przyspieszonego rozwoju. Po „czarnej śmierci”, która spustoszyła Europę w XIV wieku, nastał Renesans z rozwojem sztuki, nauki, zapotrzebowaniem na dobra wyższego użytku. Po I wojnie światowej, gdy wreszcie przestała nękać ludzkość „hiszpanka”, w wyniku której zmarło ponad 20 mln osób, a zarażonych było ponad miliard, nastały wesołe lata dwudzieste. Po kolejnej epidemii końca lat 50. XX wieku, kiedy w Wielkiej Brytanii zmarło ponad 14 000, nastały „swinging sixties”. Miejmy nadzieję, że także koronawirus przyniesie pozytywne zmiany.
Żyjemy w czasach, gdy ścierają dwie postawy. Jedna, dająca się określić jako „tylko ja się liczę” nakazuje zamykanie granic. Druga mówi o potrzebie wspólnego przezwyciężania trudności. Mam nadzieję, że cierpienia związane z koronawirusem, które pokazały, że żyjemy naprawdę w globalnej wiosce, w której wszyscy mogą być zagrożeni, ale też wszyscy mogą liczyć na pomoc innych, zmienią spojrzenie na wiele spraw i przestaniemy patrzeć na „obcych” jako na wrogów. Oni też doświadczają epidemii. Są takimi samymi ludźmi jak nasi najbliżsi.
Ekonomiści straszą zapaścią gospodarczą, kolejnymi „chudymi latami”. Historyczne przytoczone przeze mnie przykłady pokazują coś wręcz odwrotnego. Dlatego patrzę na obecne doświadczenie jako czas oczekiwania. Wielki Tydzień to z jednej strony oczekiwanie na śmierć Chrystusa, a z drugiej na zmartwychwstanie.
Julita Kin