W prehistorycznych czasach (czyli mniej więcej miesiąc temu, kiedy życie było jeszcze całkiem normalne) wchodzilibyśmy w pełen powagi czas Wielkiego Oczekiwania. Potem byłby Wielki Tydzień, wreszcie wielka radość – ze Zmartwychwstania Pańskiego. Z poświęconych jajek (które nagle smakują całkiem inaczej niż te „od codzienia”), z lukrowanych mazurków, baby drożdżowej z wetkniętym w czubek wichajsterkiem „borowinki”, no i z dyngusa. Teraz zamiast dyngusa mamy koronowirusa i prawdę mówiąc, Wielkanocna radość uszła ze mnie zupełnie. Choć, żeby coś z niej odratować, naprawdę bardzo się staram. Z marnym jednak rezultatem.
Aby oderwać myśli od tego co się dzieje, zdjełam z półki moją ukochaną i grubaśną księgę tradycji i obyczajów, czyli „Święta Polskie” Barbary Ogrodowskiej. Ta, a także „Kalendarz Polski” Józefa Szczypki, towarzyszą mi tu „na emigracji” od lat. Sięgam do nich na tak zwaną „okoliczność”. A to obrzędy zaduszkowe, a to Zielone Świątki, Andrzejki, Mikołajki, święte Szczepany, Łucje, Barbary, „Gregorianki”. Do wyboru, do koloru! Bo też naprawdę barwne te nasze tradycje i obrzędy, kalendarz nimi usiany i warto sobie o nich przypomnieć.
Kolejny raz czytam więc o Wielkanocy. O tym, że jajko, symbol życia, płodności, miłości i siły, to przecież nieodłączny atrybut tych Świąt. Bez jajek i pisanek nie ma naszej Wielkanocy! Ale nie myśmy te pisanki wymyślili. Najstarsze znaleziono w sumaryjskiej Mezopotamii, a w Egipcie, pamiętającym faraonów, jajko było symbolem bogini Ptah. O malowaniu jaj w starożytnym Rzymie wspominał już Owidiusz i Pliniusz, a według mitów filipińskich i indyjskich, świat z całą pewnością powstał z ogromnego jaja. I nikt nie ma tam co do tego wątpliwości. Na ziemiach polskich znaleziska pisanek pochodzą z X wieku, choć napewno znane były i wcześniej. Mamy pisanki, mamy i związane z nimi wierzenia. Niektóre przetrwały do dziś i mają się dobrze. Nie wiem jak czytelnicy, ale ja z uporem godnym lepszej sprawy, skorupki po jajach (dokładnie tak samo jak czyniono to przed wiekami!), wyrzucam pod moje ogrodowe róże. Zaklinam też nimi naszą starą jabłonkę, mając nadzieję, że wreszcie urośnie na niej choć jedno jabłko (od paru lat jabłonka nie robi już absolutnie nic… a ściąć staruszkę szkoda). W naszych ludowych zabiegach leczniczych, jajko odgrywało pierwszorzędną rolę. Leczono nim zaziębienia, bóle i gorączki tocząc takie „lecznicze jajo” po ciele chorego. A jeśli chciało się zlikwidować zarazę (żółtaczkę, febrę i inne straszliwości), zalecano trzymać jajko w ręce i długo na nie patrzeć. Choróbsko opuszczało zbolałe ciało wskakując w nieszczęsne jajo, które zanoszono potem na rozstajne drogi. Ostrożni nigdy nie podnosili jajek znalezionych w polu, przy drodze czy pod liściem łopianu. Swoją drogą, to ci nasi przodkowie wykazywali się niezwykłą wyobraźnią!
No, to tyle o jajach. A weźmy taki chrzan na przykład. Czy wiecie, że kiedyś w naszym kraju po podzieleniu się świątecznym jajkiem, a jeszcze przed rozpoczęciem wielkanocnej uczty, każdy z domowników musiał zjeść całą laskę chrzanu? Całą!! Zmuszano do tego nawet małe dzieci, mówiąc im, że dzięki temu przez cały rok nie będzie ich bolał brzuszek. Ani zęby! Brzuszek to je napewno bolał i to natychmiast. Tłumaczono im, że muszą się tak umartwiać na pamiątkę Męki Pańskiej i że tak się poprostu „godzi”. Lubię tradycję ustawianego po środku stołu baranka. W moim domu był cukrowy, ale u babci w Piotrkowie Trybunalskim królował ten z masła. Mówiło się na niego agnusek. Taki maślany „agnusek” wprowadzony był w XVI wieku przez papieża Urbana. W Polsce w XVII wieku opisywany był jako „świętość”. W mojej rodzinie, ustawiany był na żywej „łączce” z rzeżuchy lub na talerzu ze wschodzącym zielonym owsem. Wyglądał pięknie i nikt nie chciał go zepsuć! Babcia przynosiła więc cichcem inne masło, bardziej zwyczajne, dzięki czemu świąteczny baranek cieszył dłużej nasze oczy.
A mazurki!? Podobno to jest przysmak wschodni, najprawdopodobniej turecki. Czyżby smakował Królowi Janowi Sobieskiemu i stąd go teraz mamy w Polsce? Moja mama była mazurkową mistrzynią. Piekła je w różnych smakach i kolorach. Mnie przypadało wyciskanie na upieczone ciasto lukru z papierowej „tytki” i pisanie „Wesołego Alleluja”. Koniecznie z wykrzyknikiem! Wielkanocne obrzędy i biesiadne obyczaje, mają w naszej tradycji także element zabawy. Byłam kiedyś na świątecznym śniadaniu w Gdańsku, choć rodzina pochodziła z Poznania. Przy stole stukano się pisankami i kraszankami. Wygrywał ten, którego jajko nie stłukło się w czasie zabawy. W moim domu tego zwyczaju nie było. Jako dziecko dostawałam pięknego zająca z czekolady i marcepanowego, różowego prosiaczka, którego nie chciałam zjeść, bo taki był śliczny. Wysychał w moim szkolnym piórniku, gdzie nosiłam go aż do lata!
Ach! Tęsknię za tymi „niegdysiejszymi” Wielkanocami. A teraz, w tej przedziwnej, narzuconej nam izolacji, najbardziej tęsknię za moją rodziną. Nie usiądziemy przy wspólnym stole, nie podzielimy się jajkiem, nie zjemy razem żurku z białą kiełbaską, nie poczujemy tej prawdziwej, wzajemnej życzliwości, miłości i przyjaźni. Włączenie kamery na Skypie, ta żałosna namiastka bycia razem, zamiast ucieszyć, doda tylko goryczy. I utwierdzi w przekonaniu, że są to najbardziej samotne święta Wielkiej Nocy, jakie przyszło nam obchodzić. Nie należy jednak poddawać się smutkowi. Jest to przecież święto zwycięskiego, niepokonanego i stale odradzającego się życia. Święto nadziei. Mamy wierzyć, że cierpienie, osamotnienie i śmierć, to tylko krótkotrwała próba. I wyjdziemy z niej zwycięsko! Wszak:
Chrystus zmartwychwstan jest,
na nasz przykład dan jest,
iż mamy zmartwychwstać,
z Panem Bogiem królować, Alleluja.
Ewa Kwaśniewska