Święto jagnienia się owiec odwołane”, „Pokazy krowich placków nie odbędą się” – słowo CANCELLED namalowane raz na czerwono, raz na czarno. Ma boleć, ranić, złościć. Takie tablice na narożnikach dróg to nieliczne jaskółki epidemii na wsi.
Na płocie powiewa naderwany róg plakatu z ogłoszeniem: „Przedszkole w Huggetts zatrudnia”. The Mark Cross Inn informuje, że nie przyjmuje gości w lokalu, niemniej liczy na ich wsparcie. Nie dowiozą dań, trzeba je odebrać samemu. W Tonbridge Wells kilkanaście knajp ma szeroko otwarte frontowe drzwi. W środku ludzie rozmawiają ze sobą, czekając na zamówione paczki.
Przejażdżka po prowincji odbywa się w oparach poczucia winy. Długo zwalczałam myśl: „Gdyby każdy wyjechał w ten weekend poza Londyn, stanęlibyśmy wszyscy w korku-gigancie”. Skończyło się na decyzji, że wyluzowujemy pierwszy i być może ostatni raz. Gazety donoszą o skargach, jakie płyną kolejno z Kornwalii, szkockich Highlands, Walii, najechanych zaraz po zamknięciu szkół przez londyńczyków: tych bogatszych, posiadających tam drugie domy, i takich jak my, mogących je wynająć na jakiś czas, byle z dala od molocha. Sama kombinowałam podobnie, nie przeczę: uciec jak najdalej na jak najdłużej. Nasze rozsądki ścigają się teraz z lekkomyślnościami, pewności z niepewnościami. Wygrały przyzwyczajenia, może dlatego, że ostatnio tak bardzo reglamentowane. Zostaliśmy na dobre i na złe na swoim.
Wystarczyło kilka godzin przytulania się do krajobrazu za miastem. Do miejsc, gdzie wyciągasz ręce po nic, po pustkę. Gdzie wzgórza kołyszą się za oknem samochodu, a słońce mówi złociste dobranoc tylko tym, którzy wytrwali w marcowym zimnie do zachodu i zeszli z klifów już o zmroku. Nagle chce się dziękować za dobro. Palce same idą po klawiaturze, notując błogosławieństwa w czasach zarazy.
– Za uczłowieczenie męża. W firmie był jeden przypadek zakażenia, zamknęła się szybciej niż inne. Owszem, mąż co rano chodzi w kierunku stacji (jeden z momentów, kiedy lekkomyślność gra na nosie rozsądkowi), ale odpadł mu już ogonek, uszka się zaokrągliły, gdzieniegdzie tylko brunatnieją na skórze placki sierści. Wystarczyło sześć dni przymusowej pracy w domu i przestałam być żoną szczura. Wyścig nieaktualny do odwołania.
– Za niedojeżdżanie do redakcji podczas epidemii. Mój rekord to dwie godziny i czterdzieści minut czterema środkami lokomocji wśród kaszlących współpasażerów. Mam co robić w domu. Aż za dużo pracy. Teksty do napisania na wiele tygodni do przodu. Podobno są „bałamutne”, pisane przez „idiotkę”, „głupią” i „siermięgę”, więc może być tylko lepiej.
– Za pełen dom. Syna przywieźliśmy we wtorek. Według jego relacji życie towarzyskie w miasteczku akademickim trwało w najlepsze do samego końca. Przerwa wiosenna zaczęła się dwa tygodnie przed terminem i może potrwać nawet do jesieni. Niby to smutne, a ja się uśmiecham, bo… pokój za ścianą znów sie zapełnił.
– Za powrót do wspomnień w kuchni. Niewyszukane dania, niewielkie porcje, serwowane regularnie, bez dokładek. Jeszcze trochę i zapomnę, jak irytujące mogą być słowa: „Jest coś innego? Nie ma bułek? Soku z mango? A mamy coś słodkiego na deser po kolacji?”
– Za ogródki, w których co prawda nie ma nas, za to są nasi bliscy, przede wszystkim cioteczna piąteczka wnusich skarbów, do tego ich wyluzowani rodzice z odzysku. Babcie liczą dni do końca epidemii, to prawda, za to potem będzie nieopisana radość!
– Za bliskość tych, którzy są daleko. Zabrakło wymówek, żeby nie pisać listów, nie dzwonić. Poznajemy nieznajome głosy fejsbukowych znajomych, jakie ładne! W powietrzu krążą frendorfiny, tylko łapać i połykać! Czas płynie od jednego brzegu dnia do drugiego. Płynie, nie pędzi.
Londyn wygasa powoli, a wraz z nim nasze osiedle. Jeszcze się śmieją w sklepie przy stacji z wariatki z buzią w szaliku. Szef apteki zatrudnił do pomocy emerytownego ojca… W japiszońskich słownikach nie ma słów „nie da się”, „spowolnić”. A jednak… na balkonach pojawiają się pierwsi sąsiedzi. Zaczynamy na siebie zerkać ukradkiem. Ktoś w końcu zaszaleje i powie „dzień dobry”. Wtedy napiszę tekst o dziwnym miejscu, które nazywamy naszym londyńskim domem i gdzie co piąty sąsiad jest Chińczykiem.
Tekst i zdjęcie: Zuzanna Muszyńska