11 maja 2020, 11:04
Jeden dzień z życia w Granitowym Mieście w czasie pandemii
Optymistyczne widzenie świata jest jakby mą drugą siostrą i do tej pory wydawało mi się, że pomimo szalejącej na świecie pandemii i różnych zakazów, tudzież nakazów, nie mam powodów do narzekania. Co prawda nie było łatwe pogodzenie się z myślą, że ze sporą częścią rodziny i przyjaciół spotkam w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale tego też nie roztrząsałam. Na szczęście w dzisiejszych czasach media są wspaniale rozwinięte i potrafią dać człowiekowi namiastkę bliskości z ludźmi, którzy są dla nas ważni. Przestało mi przeszkadzać to, że w wielu sklepach zaczęło brakować podstawowych produktów, jak mąka, drożdże, czy jajka. Jednym słowem, obudziłam w sobie pierwotny instynkt przetrwania.

Fot. Martin Stiburek

Dziś mój stoicki spokój został nieco naruszony. Wszystko zaczęło się wczesnym porankiem, kiedy zauważyłam, że nie podładowałam baterii w telefonie, ale, że było już nieco po 6:00, musiałam zmykać do pracy, a raczej zasuwać połowę drogi z tak zwanego buta, ponieważ od kilku tygodni w Aberdeen zaczął obowiązywać niedzielny rozkład jazdy i autobus, którego potrzebowałam o 6:20 rano, zaczął sobie przyjeżdżać dopiero po 8:00.

Gdy już dotarłam do pracy, podłączyłam telefon do ładowarki, ale wkrótce zostałam przeniesiona do innej części budynku, toteż moja komórka pozostała niedoładowana. Ktoś może zapytać, dlaczego tyle uwagi skupiłam głównie na telefonie. Ano od kilku dni na owym aparacie gościł e-ticket. Nigdy do tej pory nie kupowałam takich biletów, bo uważałam, że bezpieczniejsze były papierowe przejazdówki — gdybym kiedyś nieopatrznie zgubiła telefon, to razem z nim przepadłby mi i ów wirtualny bilet. Poza tym bateria też mogłaby mnie zawieść… Niestety z nastaniem zarazy punkt sprzedaży normalnych karnetów biletowych został zamknięty i byłam zmuszona nabyć jedyny dostępny bilet, ów e-ticket.

Zacina się to dziadostwo w najmniej spodziewanym momencie, bo sieć, choć do niedawna szeroko reklamowana w mediach jako najlepsza z najlepszych, działa, jak tam sobie chce. Na szczęście kierowcy są teraz bardzo cierpliwi i czekają, aż otworzy mi się strona z e-ticketem. I w końcu dziś stała się rzecz, którą przewidziałam.

Gdy skończyłam pracę, bateria telefonu była załadowana w trzydziestu procentach. Uznałam, że tyle mi jej wystarczy, byle dotrzeć do domu. Po pół godziny szybkiego marszu dotarłam na swój przystanek. Bateria zdążyła utracić dziesięć procent, a stało się to dzięki temu, że cały czas miałam otwarty Facebook, Messenger i… WhatsApp. Każdego dnia dostaję bardzo dużo wiadomości poprzez te aplikacje, bo, a to ktoś z domu stęsknił się za moim ciętym językiem, a to przyjaciółka chce pogadać, a to znajomy chwali się swoją książką. Bardzo to lubię. W czasach koronawirusa liczba wieści docierających do mnie ze świata co najmniej podwoiła się – z wiadomych względów. I tak od kilku tygodni dostaję różnorakie linki i obrazki: takie z najświeższymi doniesieniami z Polski, czy z Brytanii, rozmaite teorie spiskowe, linki do antyrządowych petycji, tudzież obrazki ośmieszające opozycję. Dostaję też ciepłe maile z zapytaniami, jak sobie radzę.

Dziś, już siedząc w autobusie, starałam się ignorować wszelkie powiadomienia na telefonie, zwłaszcza że podróż trwała około 45 minut. Gry dotarłam do Union Street, bateria pokazywała zaledwie pięć procent. Optymistycznie pomyślałam, że tyle mi wystarczy, by kupić bilet na kolejny autobus – zapomniałam wspomnieć, że dosyć daleko mam do pracy i przesiadka w centrum Granitowego Miasta jest konieczna. Tak czy inaczej, niedługo cieszyłam się kilkoma procentami baterii, bo chwilę potem dostałam kilka wiadomości naraz na wszystkich aplikacjach. Z niedowierzaniem patrzyłam na ekran telefonu – został mi zaledwie jeden procent baterii… Do domu miałam około godziny piechotą, więc nie uśmiechało mi się znowu zdzierać zelówek. Spojrzałam na rozkład jazdy – za pięć minut miał nadjechać mój autobus, więc nie było aż tak źle. Kilka sekund później ktoś na Facebooku skomentował któryś z moich porannych tzw. smart komentarzy i… bateria mego telefonu umarła śmiercią naturalną. Usiadłam na ławce, ciężko wciągając powietrze. – Niestety będę musiała pójść pieszo – pomyślałam z rozczarowaniem i powoli ruszyłam w stronę domu. Po dwóch minutach spaceru zauważyłam mijający mnie autobus. Ten, na którego czekałam. Miał tylko jednego pasażera na pokładzie. Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Na dodatek nie miałam przy sobie zegarka — z powodu zaostrzonych przepisów w pracy związanych z myciem rąk wszelka biżuteria i odmierzacze czasu musiały zostać w domu.

Na światłach zauważyłam dosyć specyficzną parę. Ona mogła mieć po dwudziestce, on około pięćdziesiątki. Mężczyźnie zwisała z brody zwiędnięta maseczka antykoronawirusowa. Do tego usilnie prosił kobietę o drugi pocałunek. Nie odpowiadała, bo cała jej uwaga była zwrócona w kierunku innego mężczyzny stojącego po drugiej strony ulicy, który ni stąd, ni z owąd zaczął do niej rzucać angielską łaciną na ‘f’. Prawdopodobnie dobrze się znali. Cała trójka wyglądała na z lekka nabuzowanych czymś nielegalnym.

Po chwili zdecydowałam się wstąpić do jednego z nielicznych otwartych sklepów w mieście, z tak zwanymi „essentials„. Niestety nie miałam już przy sobie żadnych rękawiczek – te od jakiegoś czasu stanowią niezbędne wyposażenie mojego plecaka do pracy. Dziś wszystkie zdążyłam zużyć, ale została mi jeszcze jedna maseczka. Chodząc po sklepie, miałam wrażenie, jakby moje ręce były najbrudniejsze na świecie, choć starałam się niczego nie dotykać. Kupiłam worki na śmieci i ruszyłam w dalszą drogę. Po kilku minutach postanowiłam usiąść na ławce, bo jednak niedospanie zaczęło mi dawać się we znaki i właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że przecież dziś w pracy nauczyłam się czegoś nowego. Co prawda ten dzień nie należał do najłatwiejszych — podczas pracy z autystycznym dzieckiem musiałam znaleźć i czas na sprawy papierkowe. Moja nowa umiejętność, o której nie ma co tu się rozpisywać, polega na tym, że za pomocą pewnych skrótów kataloguje się, czy też monitoruje zachowanie podopiecznych. I myśl o tym od razu rozjaśniła mi twarz. Mijając jakiś blok, usłyszałam niezwykle relaksującą muzykę w stylu country. Jakiś nieznany mi śpiewak zawodził: „You gonna be alright” – niechybnie był to dla mnie znak. Chwilę potem jakaś starsza para ominęła mnie szerokim łukiem. Głowy nie dam sobie uciąć, ale raczej to było więcej, niż dwa metry dystansu. Potem przechodziłam obok jakiegoś rozgadanego pana z wyjątkowo wielkim psem – mężczyzna bardzo głośno coś komuś tłumaczył przez telefon. Jego akcent wskazywał na lokalne pochodzenie. Pies przysłuchiwał się tej scence z niemałym znudzeniem.

Popołudnie znienacka zmieniło się w ciepły wieczór. Idąc dalej, minęłam jakiegoś studenta, potem jeszcze jednego. W powietrzu unosiły się różne zapachy. Dopiero wtedy zauważyłam, że wszystko wokół zakwitło: jabłonie, jakieś różowe krzaki. I to był dla mnie kolejny powód do zadowolenia. Przypomniało mi się, jak pewnej osobie wspominałam, ile radości daje obcowanie z przyrodą. Ta osoba mi na to, że woli racjonalnie patrzeć na świat. Nie chciało mi się tego roztrząsać, bo w sumie twardo stąpam po ziemi, ale nie przeszkadza mi to zachwycać się otaczającą mnie przyrodą.

Do kolejnego skrzyżowania już dosłownie się dowlokłam. Nogi zaczynały mi odmawiać posłuszeństwa, a na karku pojawiły się krople ciężkiego potu, bo oto nagle słońce postanowiło sobie przygrzać mocniej, choć wcześniej chowało się chyba za siódmą górą i rzeką. W naprędce ściągnęłam wiosenną kurtkę. Powolnym krokiem zbliżałam się do domu. Normalnie powinnam była dotrzeć do swych wrót ponad godzinę temu. Zmęczonym wzrokiem ogarnęłam okna pobliskich domów. Z kolorowych obrazków, które wyraźnie wyszły spod dziecięcych rąk, do przechodniów, w tym oczywiście do mnie machały podobizny dzieci, a nawet Ciasteczkowy Potwór. Większość malunków miała podpis „Stay Safe”. Uśmiechnęłam się trochę do siebie, trochę do tych obrazków, bo z jednej strony w tym momencie na ulicy oprócz paru mew byłam jedyną żywą istotą. Szłam sama pośród tej pustynnej zarazy, ale czułam się dziwnie bezpiecznie…

Lidia Konar

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Lidia Konar

komentarze (0)

_