Człowiek orkiestra. Muzyk, artysta, kucharz, organizator. Aktualnie przygotowuje się do wejścia na Mont Blanc. Swoją wyprawą chce nagłośnić sprawę Grzegorza Misieckiego z Brzezin, samotnego byłego woźnego, który mieszka w fatalnych warunkach. Z Grzegorzem Pacho rozmawiała Magdalena Strachanowska-Trojan.
Co pan robił przed wyjazdem do Wielkiej Brytanii i dlaczego wyemigrował pan z Polski?
– Ukończyłem technikum samochodowe w Łodzi. Szkołę samochodową wybrałem głównie dlatego, że w danym okresie była bardzo wysoko oceniana oraz oferowała najwięcej godzin języka angielskiego, ze wszystkich łódzkich szkół. Kolejne kierunki nauczania były iście przypadkowe. Szkoła muzyczna, szkoła kosmetyczna, kursy plastyczne, a także renomowane szkoły we Włoszech, o kierunkach związanych ze sztuką.
Wyjechałem z Polski głównie w celu opieki nad przyjacielem rodziny, który planował rozpocząć nowy rozdział swojego życia za granicami kraju. Początki były trudne. Spaliśmy w dwóch pokojach, z grupą 25 osób zebranych z różnych zakątków Polski. Paliliśmy w kominku by ogrzać dwa pomieszczenia. W innym przypadku woda zamarzała nam na parapecie wewnątrz. Liczyliśmy kromki chleba, które posmarowane najtańszym dżemem były rarytasem. Pracowałem na farmie, początkowo fizycznie, jednak z czasem awansowałem.
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej rozpoczęła się praca w brytyjskich firmach, produkujących gotowe dania, gdzie szybko awansowałem na stanowisko managera. Dopisało mi szczęście. Byłem, jak przypuszczam, we właściwym miejscu i o właściwej porze.
W roku 2007 postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i rozpocząłem ogromny projekt Janosik. Była to pierwsza polska karczma w Wielkiej Brytanii. Wykończenie w 100% przypominające zakopiańskie jadłodajnie. 40 ton kamienia i 20 ton drewna, setki metrów grubych plecionych lin, setki kilogramów słomy, niemal trzy miesiące ciężkiej pracy. Janosik stał się miejscem ucieczki w polską tradycyjną kuchnię i górskie klimaty. Fantastyczni kucharze i tak samo cudowne kelnerki i kelnerzy, ubrani w góralskie stroje, przy góralskiej muzyce czynili to miejsce czarodziejskim.
Ponadto udało mi się nawiązać współpracę z BBC Look North i nagrać kilka reportaży z miejscowości, z którą od pewnego czasu byłem utożsamiany. Pracowałem również jako agent nieruchomości oraz negocjator przy ich wynajmie. Otworzyłem polską firmę taxi. W tak zwanym międzyczasie zrobiłem też kurs instruktora pilotażu szybowców. Po zdaniu paru egzaminów rozpocząłem pracę jako tłumacz w sądach, urzędach, szpitalach i w policji. W pewnym okresie wróciłem też do malarstwa i rysunku, udało mi się wystawiać swoje prace w paru galeriach i na wielu wystawach. Zaprojektowałem i wykonałem największy sztuczny wodospad w malowniczej, nadmorskiej miejscowości Skegness. Aktualnie pracuję dla firmy Bakkavor, przygotowującej włoskie dania, dla jednego z renomowanych brytyjskich supermarketów. Moim priorytetem stał się mój 4,5 roczny synek Leonek. Stał się moim celem i powodem by żyć.
W Wielkiej Brytanii zajmował się pan organizacją wielu różnych wydarzeń, głównie dla Polaków mieszkających na emigracji. Co to były za wydarzenia?
– Postanowiłem umilić życie rodakom mieszkającym na wyspach i w tym celu rozpocząłem organizację koncertów gwiazd polskiej sceny muzycznej. Zagościł u nas zespół Wilki, Lady Pank, a także Bracia Cugowscy z tatą. Zaprosiłem też czołowe gwiazdy disco polo. Niekiedy, wieczorami, gdy już odszedłem od serwowania dań z grilla, muzykę góralską w Janosiku zamienialiśmy na śpiewającego i grającego na gitarze właściciela Karczmy. Udało mi się nagrać płytę demo i przyleciałem do Polski, by wziąć udział w eliminacjach do polskiej edycji The Voice of Poland. Ponownie szczęście mi dopisało i udało mi się dostać do wybrańców, którzy stanęli na scenie przed fotelami jurorów.
Czy pomoc innym od zawsze była mocnym punktem w pańskim życiu?
– Inspiracją do pomagania był dom, w którym miałem szczęście się wychować. Moi rodzice i spędzająca z nami niemal każdą swoją wolną chwilę Babcia. Ja mam dziwacznie czuły słuch i wzrok na ludzkie cierpienia. Jednak to, co popycha mnie najbardziej do działania, to nie ludzie, którzy czynią dobro, ale to, że coraz częściej robimy sobie nawzajem krzywdę. Stąd moja frustracja i starania by nauczyć ludzi nie tylko słuchać i patrzeć, ale słyszeć i widzieć. By pokazać, że nie ma rzeczy niemożliwych. Przyznaję, że jestem uczulony, mam wręcz reakcję alergiczną na stwierdzenie „Nie dasz rady”. Moja świętej pamięci Babcia stwierdziła niegdyś: „Grzegosiu, będziesz miał w życiu wiele, ale jeszcze więcej rozdasz potrzebującym”.
W jaki sposób trafił pan na pana Grzegorza? Co skłoniło pana, by wybrać właśnie tę osobę jako adresata pańskiej pomocy? Kiedy narodził się pomysł, by pomoc połączyć z wejściem na Mont Blanc?
– O panu Grzesiu usłyszałem od przyjaciela z Brzezin. Wysłałem bowiem masę wiadomości z zapytaniem o propozycje/pomysł mojej akcji charytatywnej, mojego pierwszego projektu. Propozycji była masa, jednak możliwość pomocy jednemu człowiekowi, zamiast wspomaganie wielkiej organizacji, była tym, czego szukałem. Artur opisał sytuację pana Grzesia i skontaktował nas ze sobą.
Odbyliśmy wiele rozmów, ale pierwsza z nich była jak przełamywanie lodów. Pan Grzegorz był nieufny. Rozumiałem go. Obcy dla niego człowiek, dzwoniący z zagranicy obiecuje, że odmieni jego życie i wyremontuje dom, upewni się, by niczego mu nie brakowało. Był przygnębiony. Opowiadał mi o swojej zmarłej małżonce i o tym, jak bardzo za nią tęskni i gdyby nie opieka na czworonogami – nieraz chciał do niej dołączyć. Rozmowy były bardzo szczere. Każda kolejna utwierdzała mnie w moim postanowieniu i zarazem przybliżała nas ku sobie.
Dlaczego właśnie takie wyzwanie?
– Mont Blanc zasiał ziarno już lata temu. Stało się to tuż po tym, gdy dowiedziałem się o wyczynie mojego młodszego brata Mariusza, którego nie widziałem latami. Wybrałem więc ten właśnie kierunek, by móc stanąć choć przez chwile w miejscu, gdzie mój młodszy brat postawił swoją stopę. Chodziło o to, by było trudno. By wymagało to ode mnie nadludzkiego wysiłku.
Cieszyłem się więc gdy prowadzący mnie, znany Polski alpinista, Maciej Ciesielski zaproponował podejście od trudniejszej strony. A dlaczego mówię o nadludzkim wyczynie? Powodem jest to, iż w momencie podjęcia decyzji ważyłem niemal 100 kg i nie byłem w stanie biec dłużej niż 10 min. Trening i dietę rozpocząłem ponad 4 miesiące temu. Jadłospis szykował dla mnie człowiek odpowiedzialny za żywienie triathlonistów i chłopców z sił specjalnych. Dziś ważę już 77 kg i biegam z 30-kilogramowym plecakiem, po 1,5 do 3 godzin. Trenuję sześć, siedem dni w tygodniu. Nie jem słodyczy, chleba, masła, smażonych potraw, nie pije napojów gazowanych ani alkoholu. A ja byłem uzależniony od czekolady i kawy! Teraz tylko dużo szpinaku, warzywa, owoce, ryby, ryż i gotowane mięso.
Co o pana inicjatywie myśli rodzina? Czy są wspierający czy może boją się o pana?
– Moja rodzina jest do tej pory bardzo zaskoczona decyzją. Mają masę pytań i wiem, że się martwią. Są tym bardziej zszokowani, gdyż wiedzą, że na pomocy panu Grzesiowi nie poprzestanę i Mount Blanc pozostanie jedynie pewnego rodzaju niebezpieczną rozgrzewką. Kolejne, jeszcze bardziej ryzykowne, są w fazie przygotowywań. Tylko tyle mogę nadmienić. Kto będzie celem pomocy – jeszcze nie wiem.
Pańskie pierwsze spotkanie z panem Grzegorzem było dla pana z pewnością ogromnym przeżyciem. Tuż przed świętami mieliście okazję uścisnąć się po raz pierwszy
– Do pierwszego spotkania z Panem Grzesiem doszło w przeddzień Bożego Narodzenia. Trząsłem się jak galareta. Byłem, a zarazem nie byłem, gotów na to spotkanie. Nie chciałem łez. Planowałem pozostawić po sobie jedynie uśmiech. I co? Łzy lały się jak z oczu dwóch 8-letnich chłopców.
Bajecznym było to, że towarzyszyły temu radość i niesamowite szczęście. Każda chwila pobytu w tym domu, w towarzystwie pana Grzesia, uzmysławiała mi jak bardzo chcę to zrobić, ale równocześnie po raz pierwszy widziałem, jak wiele trzeba uczynić, jak wielkie jest to przedsięwzięcie. Zdałem sobie sprawę z tego, że potrzebuję masy wolontariuszy, by zamienić to miejsce w zwykły i ciepły dom. Nawet zbierając całą zaplanowaną kwotę. Od chwili, gdy przeczytałem opis sytuacji, w jakiej się znalazł wiedziałem, że to temu człowiekowi chcę pomóc.
Jego opowieści o zmarłej, tak bardzo chorej małżonce, o tym jak wyglądało ich życie przed chorobą, w jej trakcie i jak wygląda jego samotność po jej śmierci. O tym jak wiele by oddał, by ją ponownie zobaczyć i powiedzieć jej, że teraz będzie tylko lepiej.
O pana akcji powstał też reportaż wyemitowany przez program Dzień Dobry TVN.
– Muszę przyznać, iż jestem nieziemsko zaskoczony tak szybką reakcją wszystkich, którzy mieli okazję obejrzeć reportaż i tym samym zapoznać się z sytuacja Pana Grzesia. Marzyłem o czymś wielkim, ale realia przekroczyły moje wyobrażenie. Zaznaczam, że pomoc okazała się nie tylko zbiórką finansową. Dochodzą do nas paczki z darami. Są to dary zarówno dla Grzesia, jak i jego podopiecznych. Zaoferowano też darmową opiekę weterynaryjną i pomoc przy zakupie i montażu nowych okien, darmowe zaopatrzenie w ekipę budowlaną i montaż oświetlenia. Jadłodajnia „Cztery talerze” zadeklarowała bezterminowo darmowe posiłki dla pana Grzesia. To tylko część zmian, jakie zachodzą w życiu naszego bohatera. Zbiórka będzie trwała do przyszłego roku
Więcej informacji o projektach Grzegorza na facebooku na profilu Grzecha warte.