„Nie ma takiego łajdaka, który by chwilami nie macał się po bokach, czy mu nie wyrastają skrzydła anioła“. To motto zaczerpnięte z „Ziemi obiecanej“ Reymonta (a po trosze też Wajdy) wcale nie zaskakuje. Inne skojarzenie (z równie wysokiej półki), jakie przychodzi na myśl – „Lalka“ Prusa (ze względu na bliźniaczo enigmatyczny finał). No i może jeszcze „Obywatel Kane“ Orsona Wellesa… Najlepsze towarzystwo! Czesław Żegiesta, główny bohater „Ludzi moralnych“, w pełni jednak na nie zasługuje. To przecież „jeden z pięciu najbogatszych Polaków“, piąta setka na świecie według tygodnika „Forbes“. Dziennikarze mówią o nim egzaltowanie: „człowiek nie z marmuru, nie z żelaza, ale – z inwencji“. A on sam o sobie, gdyż nie brak mu bezcennej autoironii: „Jestem bogaty, więc zły“, „świnia… ale honorowa“. Nietuzinkowa powieść Kowalewskiego jest próbą literackiej weryfikacji tych, i podobnych im, sądów. A ma tego dokonać, pisząc biografię oligarchy, wynajęty, dość osobliwy ghostwriter: niejaki Robert Świderek, średnio co najwyżej utalentowany literat z Olsztyna. Dlaczego dostąpił zaszczytu, został wybrany? „Pan jesteś gówniany pisarz, a ja gówniany arystokrata“ – tłumaczy przewrotnie Żegiesta. Ta sytuacja narzuca powieści specyficzną strukturę oraz – by tak rzec – „behawiorystyczną“ poetykę. Nie ma mowy o natrętnym zagłębianiu się w duszę protagonisty; na świat miliardera patrzymy wyłącznie z zewnątrz oczami biografa, który raczy nas ponadto zakręconymi językowo, lecz jednocześnie przenikliwie inteligentnymi monologami dotyczącymi bohatera, otaczających go ludzi i problemów tudzież własnych twórczych wątpliwości. „Czy to się w ogóle nadaje do opisania?“ – lamentuje Świderek. Otóż, kolego, jak najbardziej, nie bez twojego zresztą istotnego udziału – chciałoby się powiedzieć już po lekturze kilku stron…
Albowiem powieść Kowalewskiego stanowi w naszej prozie ostatniego dwudziestolecia ewenement co się zowie. Takiego bohatera, takiej epickiej zamaszystości ze świecą w niej szukać. Owszem, pojawiali się kapitaliści (np. u Odii czy Sieniewicza), ale były to figury z papieru, jednowymiarowe, w drugorzędnych bez wyjątku rolach. Tymczasem prezes Żegiesta to ktoś żywy, osobnik z krwi i kości. Skomplikowany, niejednoznaczny, nierzadko tajemniczy. Z jednej strony „człowiek nijaki, ni duży, ni mały, ni charakterystyczny“. Z drugiej jednak charyzmatyczny biznesmen, beneficjent procesu transformacji, bogacz w znaczeniu jak najbardziej globalnym. Zarzucono autorowi, że spłacając w pewnym sensie haracz publicystycznej doraźności, posiłkuje się schematami. Nie wiem, czy słusznie, bo meandrując między nimi, czyni to zarazem z niezwykłą wprawą, unikając mielizn i nachalnych kropek nad „i“. Zaś pod postacią Żegiesty udało mu się coś zaiste niesłychanego: wykreować nie tyle kolejny schemat, co raczej archetyp, który już zawsze trzeba będzie uwzględnić, pisząc nowe książki o polskich przemianach po roku 1989.
Powieść, mimo iż podzielona na rozdziały, składa się jakby z dwóch zasadniczych części. W pierwszej, którą nazwałbym umownie pozytywistyczną, poznajemy „prehistorię“ bohatera, czyli sposób, w jaki doszedł do swej ogromnej fortuny. Jakżesz ona jest pouczająca! Pokazuje, że smykałka do interesów to rzecz zarówno „wrodzona“ (odziedziczona po rodzicach i wpojona odpowiednim wychowaniem), jak i nabyta – ciężką, katorżniczą pracą. Owoc określonej życiowej filozofii. Oto bowiem – co urasta do rangi „antyromantycznego“ symbolu – gdy w stanie wojennym każdy niemal wpina sobie w ubranie opornik, młodziutki Żegiesta po prostu opornikami handluje, robiąc pieniądze. Handluje zresztą czym się tylko da, a czego łaknie wygłodzony socjalistyczny rynek: folderami zachodnich marek samochodowych, kasetami magnetofonowymi etc.
Część druga natomiast, chyba jeszcze ciekawsza, klimatem przypomina mi twórczość Michela Houellebecqa. To bezlitośnie oskarżycielskie świadectwo wystawione naszej smutnej, „postmoralnej“ epoce: nihilistycznej, aksjologicznej pustyni, gdzie wszelki sukces ma za podstawę cynizm, hipokryzję bądź – jak w sztuce – błazenadę (koniecznie w aurze skandalu). A wszystko tu wynika z pytania, które Żegiesta musiał wreszcie sobie zadać: „Czy będąc niemoralnym, można być szczęśliwym?“ Jednym słowem: najpierw mamy „Od pucybuta do milionera“, potem – za sprawą kilku emblematycznych niejako zdarzeń, z szantażem włącznie – „Od miliardera do filantropa“. Dobitne Żegiesty „Będę inwestował w prawdę“ brzmi nawet optymistycznie, niemniej zaprawione jest sporą dozą goryczy…
Wybitna, imponująca i pożyteczna powieść ci „Ludzie moralni“, bo nie tylko bawi, ale i skłania do myślenia.
Piotr Piaszczyński
Włodzimierz Kowalewski, „Ludzie moralni“, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.
ISBN 978-83-08-04872-6