25 lipca 2012, 12:46 | Autor: Małgorzata Bugaj-Martynowska
„Biała mewa”

„Najdoskonalszy zamach wojskowy w historii nowożytnej Europy” – tymi słowami, po wielu latach, Norman Davis określił stan wojenny wprowadzony 13 grudnia 1981 roku na terenie całej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Ta sytuacja, nazwana przez Wojciecha Roszkowskiego „zamachem stanu”, została wprowadzona na mocy podjętej niejednogłośnie uchwały Rady Państwa.

 

Ogłoszenie stanu nadzwyczajnego zostało zlecone przez Wojskową Radę Ocalenia Narodowego i odbyło się z naruszeniem Konstytucji państwa. Oficjalnym jego powodem była pogarszająca się sytuacja gospodarcza kraju (brak zaopatrzenia w sklepach), kryzys energetyczny i groźba interwencji zbrojnej przez pozostałe państwa Układu Warszawskiego. Dziennik Polski zapytał mieszkających na Wyspach Polaków o to co zapamiętali z tamtych lat, jak wówczas kształtowała się polska rzeczywistość i co dla ich rodzin oznaczało życie w obliczu stanu wojennego?

 

mgr inż. Antoni Awiżeń – były porucznik, szef służby, z-ca dowódcy w JW3033 w Bydgoszczy.

– Przypuszczaliśmy, że stan wojenny będzie miał miejsce, ponieważ odpowiednio wcześniej przygotowywano nas, „ustawiano” i uświadamiano w tej kwestii. Byli tzw. oficerowie polityczni, specjalnie wyszkoleni, którzy umoralniali nas, robiąc nam tzw. „pranie mózgu”. Kilka dni wcześniej przed ogłoszeniem stanu wojennego spadło około 30 cm śniegu. Zlecono nam odśnieżanie samolotu myśliwsko – bombowego. W nocy z soboty na niedzielę (12 na 13 grudnia) byłem w swoim domu. Wieczorem wróciłem po służbie i spałem. O godzinie drugiej moją żonę obudziło głośne pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyła, zobaczyła dwóch oficerów, którzy kazali jej obudzić mnie i przekazać mi rozkaz: „Biała mewa”. Wiedziałem już wtedy, że dzieje się coś bardzo poważnego, ponieważ „Biała mewa” oznaczała najwyższą gotowość bojową, jaka istnieje w kraju na skutek jego zagrożenia. Natychmiast wsiadłem do samochodu, który zawiózł mnie do jednostki. Po przybyciu na miejsce, kazano nam ubrać specjalistyczne kombinezony i skierowano nas do samolotów. Mieliśmy czekać na rzekome rozkazy.

Antoni Awiżeń/ Fot. M. Bugaj-Martynowska
Antoni Awiżeń/ Fot. M. Bugaj-Martynowska

Dziś uważam to za największą głupotę. Z kim mieliśmy walczyć i o co? Z robotnikami? Spędziłem tak święta – łącznie około 4 tygodni wszyscy oficerowie i żołnierze byli skoszarowani. Z rodzinami rozmawialiśmy jedynie telefonicznie. W początkowym okresie czasie stanu wojennego żona musiała sobie radzić sama, beze mnie. Mieliśmy dwójkę małych dzieci (młodsza córka miała kilka miesięcy). W jednostce nie można było wypowiadać się negatywnie na temat zaistniałej sytuacji, panowała wzmożona dyscyplina. Po pół roku sytuacja trochę się zmieniła, ale przez cały czas obowiązywała gotowość bojowa. Wprowadzona godzina policyjna nie obowiązywała mundurowych. Nie było natomiast praw obywatelskich a w sklepach półki świeciły pustakami. Z pomocą przyszła Kuba i pojawił się alkohol oraz papierosy. Ja nie paliłem więc swój przydział wymieniałem na kawę, bo kawy też nie było. Pomagała nam też siostra żony, która przysyłała paczki z Detroit. Przychodziły otwarte, z opóźnieniem. Jedynie jedzenie w puszkach nadawało się do spożycia. Wiedzieliśmy, że ten stan minie, przepadnie, że był niepotrzebny.

 

Beata Trojan

– Gdy ogłoszono stan wojenny miałam dziesięć lat. Pamiętam dużo rzeczy z tamtego okresu np. rano, w niedzielę 13 grudnia 1981 roku włączyliśmy telewizor i nie było Teleranka. Radość przyszła następnego dnia, bo nie trzeba było iść do szkoły. Pamiętam złość mojego taty, gdy mama odebrała list polecony (chyba od milicjanta) i okazało się, że on musi iść na kilka miesięcy do wojska. Poszedł, ale nie był na żadnej akcji. W tamtych latach należałam do scholii kościelnej. Spotykaliśmy się na czuwaniu przy obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej. Często nasze spotkania kończyły się późno. Dobrze pamiętam, jak raz wyszliśmy z kościoła po godzinie 22. Byliśmy młodzi, w drodze do domu zachowywaliśmy się dość głośno. Tego wieczora napotkaliśmy patrol milicyjny, który w bardzo niemiły sposób „uciszył” nas. Natychmiast rozbiegliśmy się do swoich domów.

Beata Trojan/ Fot. M. Bugaj-Martynowska
Beata Trojan/ Fot. M. Bugaj-Martynowska

Inna historia dotyczy mojej mamy brata, który podczas świąt wracał ze swoją żoną i około dwuletnim synkiem do domu. Po godzinie 22 zatrzymał ich patrol. Wujek próbował nawiązać rozmowę, ale został „spałowany”. Milicjanci nie zwracali uwagi na jego żonę i synka. W tamtych czasach nie miało się nic do powiedzenia, nie było miejsca na żadną dyskusję. W pamięci utkwiły mi puste półki w sklepach (jedynie octu było w nadmiarze), system kartkowy i nieskończenie długie kolejki… Pewnego razu, razem z moją babcią i kuzynką stałyśmy w kolejce do drogerii. Brałyśmy cokolwiek, co było możliwe do kupienia. Tego dnia przydzielano po: jednym płynie do mycia naczyń i dwa mydełka. Kiedy przyszła kolej na mnie, jakaś kobieta zaczęła krzyczeć: „To jest jedna rodzina. Oni nie powinni dostać tego – aż ‚tylu porcji’”. Rozpłakałam się i zrobiło mi się bardzo przykro. Moja babcia wtedy powiedziała, że mieszkamy w osobnych domach i sprzedano nam towar. To były bardzo trudne czasy, ale muszę powiedzieć, że nie brakowało nam jedzenia. Mieliśmy dziadka na wsi, który utrzymywał się z uprawy małego pola. Z kolei ciotka mieszkała w Gdyni i pracowała w wojskowej administracji. Przyjeżdżała do nas z herbatą i taką esencją herbacianą w płynie. Inna ciotka pracowała w szpitalu i dostawała tam żółty, a raczej pomarańczowy ser opakowany w kartonowe pudełka, który pochodził z darów. Wymienialiśmy się tymi produktami. Najgorzej było z proszkiem do prania. Wcale go nie było. To był wielki kłopot, ponieważ moja siostra była malutka i używaliśmy jedynych wówczas pieluch tetrowych. Mama znalazła sposób na ich pranie. Otóż resztki niezużytego mydła trzeba było suszyć, a następnie ścierać na tarce. W praniu okazało się skuteczne, ale było bardzo śmierdzące.

 

Wioletta Kwaśnik

– Pamiętam niewiele, ponieważ miałam zaledwie 6 lat. Mieszkaliśmy w bloki, w czteropokojowym mieszkaniu. Czasami wyłączano w całym budynku wodę lub ogrzewanie. Kiedy było zimno cala nasza czteroosobowa rodzina spędzała czas w naszym, dziecinnym pokoju. Mama wtedy robiła na drutach, a tata sprawdzał naszą pracę domową.

Wioletta Kwaśnik/ Fot. M. Bugaj-Martynowska
Wioletta Kwaśnik/ Fot. M. Bugaj-Martynowska

W pamięci utkwił mi też obraz taty (pracował jako geodeta) wracającego do domu po godzinie milicyjnej i wypatrującej go w oknie mamy. Tata często był zdenerwowany. Rodzice dużo wieczorami z sobą rozmawiali, ale nas informowali o ważnych sprawach tylko w ostateczności. Wiem, że było jedzenie na kartki, ponieważ mama wysyłając mnie do sklepu, wręczała mi taka małą karteczkę na cukier i przestrzegała: „dziecko, tylko nie zgub”. Rodzice traktowali też kartki na żywność jako produkt wymienny. Dzięki nim można było np. załatwić ważną sprawę.

 

Barbara Stec

– Pamiętam bardzo dobrze pierwszy dzień stanu wojennego. Miałam 10 lat. Tej niedzieli wracaliśmy właśnie z imienin mojej babci, która mieszkała od naszej miejscowości w odległości około 35 km. Babcia Leokadia obchodziła imieniny 9 grudnia, ale zaprosiła nas na tą uroczystość w sobotę 12 grudnia. Spędziliśmy u niej noc, a rano nie mogliśmy wrócić do domu, ponieważ żaden transport nie działał. To była sroga zima i było mnóstwo śniegu. Zaniepokojeni rodzice zadzwonili do znajomego, który w tamtych czasach potrafił wszystko załatwić i on przysłał po nas taksówkę. Niestety udało nam się dotrzeć tylko do głównej szosy, przy której stał dom sąsiada. U niego dowiedzieliśmy się z telewizji, że wybuch stan wojenny. Zapamiętałam p. Jaruzelskiego, który prosił o zrozumienie i stosowne zachowanie w tej poważnej chwili. Po dwóch godzinach wybraliśmy się pieszo do domu.

Barbara Stec/ Fot. M. Bugaj-Martynowska
Barbara Stec/ Fot. M. Bugaj-Martynowska

W tamtych latach wiele rzeczy było utrudnionych, np.. godzina policyjna, która mobilizowała do powrotów do domu przed 22. Nie mogliśmy się odwiedzać np. z rodziną, która mieszkała na Wybrzeżu. Do takich podróży potrzebna była specjalna przepustka i oczywiście zameldowanie na czas pobytu. Mieszkaliśmy na wsi, w dzisiejszym województwie lubelskim, a mieszkańcy wsi nie otrzymywali kartek na wędliny. Tego nam brakowało, tym bardziej, że na ubój trzeba było mieć pozwolenie. Nie pamiętam z okresu dzieciństwa smaku masła, za to nie zapomnę smaku wyrobu czekoladopodobnego.

 

Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj – Martynowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_