Właśnie zwyciężył w konkursie „Polonijny Społecznik Roku”, a już siedzi na walizkach przygotowując się do kolejnej wyprawy. Tym razem celem jest Madagaskar, zebrane fundusze zostaną przeznaczone na cele charytatywne. Ze Stanisławem Motyką rozmawia Piotr Gulbicki.
Konkurs „Polonijny Społecznik Roku” został zorganizowany z okazji 25-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.
– Zgłoszono kilkuset kandydatów, z różnych krajów Europy – ludzi działających na rzecz polonijnej diaspory. W finałowej piątce, poza mną, znalazły się po dwie osoby z Niemiec i Irlandii, a można było na nas głosować w Internecie. Od początku wyraźnie prowadziłem, jednak w ostatniej fazie rywalizacja się wyrównała. Ostatecznie rzutem na taśmę wyprzedziłem Grażynę Słomkę z Hanoweru, zajmującą się organizacją polskich festiwali filmowych w Niemczech.
Duża satysfakcja?
– Jasne, zawsze to przyjemne, kiedy działalność człowieka zostaje doceniona. Teraz przede mną gala w Warszawie, na której odbiorę specjalną statuetkę.
To nie pierwsze pana wyróżnienie.
– Dwa lata temu zostałem „Polakiem Roku w UK”. Oba te tytuły przyznano mi za całokształt działalności charytatywnej.
I właśnie charytatywnie wyrusza pan na Madagaskar.
– W ciągu dwóch tygodni rowerami przejedziemy przez północną część wyspy. Będzie co oglądać – są tam bowiem rośliny i zwierzęta, których trudno uświadczyć w innych częściach świata. Co prawda jest trochę obaw odnośnie wirusu Ebola oraz rozpowszechnionej na tych terenach malarii, ale wierzę, że wszystko będzie dobrze.
Taki wyjazd to poważne koszty.
– Chętni, zamierzający uczestniczyć w tego typu wyprawie, muszą na nią zgromadzić środki finansowe. Kwestują, organizują różne imprezy, szukają sponsorów. Po zebraniu odpowiedniej kwoty – z reguły waha się ona w granicach kilku tysięcy funtów – można wziąć udział w projekcie. Sami opłacamy przelot, natomiast pozostałe pieniądze trafiają na cele charytatywne. O zapewnienie spania, jedzenia, przewodników i opieki medycznej dba organizacja.
Organizacja?
– Ta, która przygotowuje podróż. Tym razem jadę z Classics Tours. Jej właściciel jest bardzo szanowanym człowiekiem, za swoją działalność otrzymał Order Imperium Brytyjskiego. Dzięki niemu zebrano miliony funtów na cele dobroczynne, pieniądze z obecnej wyprawy wesprą walczącą z rakiem Fundację Marie Curie Cancer Care.
To kolejna tego typu akcja w której bierze pan udział.
– Lista krajów, w których byłem, jest długa. Świadomość, że spełnia się własne marzenia, jednocześnie pomagając innym, jest bardzo inspirująca.
Mieszka pan w Anglii od lat.
– Dokładnie od 42. Jestem rodowitym góralem, pochodzę z wioski Cisiec, koło Żywca. Ukończyłem Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie na kierunku rzeźba, po czym w 1972 r. wyjechałem do Anglii. Miało być na miesiąc, a zostałem na stałe. Skończyłem historię sztuki na londyńskim St Mary’s University, a następnie uczyłem w angielskich szkołach. Równocześnie współpracowałem z firmą Skyland Models. Robiliśmy różne modele samolotów – od małych figurek, po wielkie, kilkunastometrowe projekty. Zarówno na zamówienie dużych linii lotniczych, jak i prywatnych biznesmenów. Niektóre prace były bardzo czasochłonne – ręcznie malowane, z obiciem siedzeń, dopracowaniem szczegółów. Do dziś Boeing mojego autorstwa jest wystawiony w Centrum Nauki w Singapurze, a makieta lotniska znajduje się w Instytucie i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. Zrobiłem też model prywatnego samolotu dla szejka Brunei.
Ciekawe zajęcie.
– I nie ukrywam, że dochodowe. A także dające możliwości podróżowania i poznawania nowych ludzi. To był przedsmak moich późniejszych wypraw charytatywnych.
Kilka tysięcy funtów, które trzeba wpłacić, żeby w nich uczestniczyć, to poważna kwota.
– Dlatego zbieranie pieniędzy trwa przez wiele miesięcy. Ja od pięciu lat jestem na emeryturze, ale wcześniej, jako nauczyciel, razem z uczniami robiliśmy różne akcje dobroczynne, szkoły zawsze popierały tego typu działalność. Wspierały mnie również osoby prywatne oraz firmy. Teraz jest trudniej, kryzys daje się we znaki, ale jakoś daję radę.
Zanim jednak wyruszyłem w swoją pierwszą podróż, kilka lat wcześniej zorganizowałem zbiorowy skok na spadochronach. Zebrałem grupę 15 osób składającą się z uczniów oraz kolegów z pracy i po przejściu krótkiego przeszkolenia byliśmy gotowi do akcji. To była czysta prowizorka, nikt z nas wcześniej nie miał tego typu doświadczeń. Samolot wystartował z podlondyńskiego lotniska w High Wycombe, a skok zakończył się dla mnie kontuzją nogi, którą kurowałem przez kilka miesięcy. Pozostali śmiałkowie co prawda nie doznali takich przypadłości, ale lądowali w różnych miejscach, daleko od wyznaczonego celu. Dyrekcja szkoły miała potem do mnie pretensje, że omal nie zdziesiątkowałem szeregów tej zacnej placówki, jednak nikt z nas nie żałował, doświadczenie było niesamowite. A przede wszystkim zebraliśmy 8 tys. funtów dla ludzi potrzebujących.
Sporo…
– Jak na tamte czasy to była bardzo duża kwota. Sześć lat później wyjechałem w swoją pierwszą charytatywną podróż – do Kambodży. W ten sposób chciałem uczcić 25-lecie pontyfikatu papieża Jana Pawła II. Ojciec Święty był w wielu krajach, ale akurat tam nie, dlatego wybrałem właśnie ten zakątek świata. Podczas wyprawy miałem na sobie koszulkę z wizerunkiem Karola Wojtyły.
Kambodża doszła do siebie po krwawych rządach Pol Pota?
– Nie do końca, bieda jest ogromna. Widok bezkresnych pól, pasących się bawołów i drewnianych wozów sprawiał wrażenie, jakbyśmy przenieśli się kilkaset lat wstecz.
Panuje tam bardzo wilgotny klimat, większość dróg jest pokryta czerwonym piaskiem, dlatego wysiłek podczas jazdy rowerem był ogromny. Pokonaliśmy ok. 600 kilometrów – zwiedziliśmy m.in. Muzeum Pol Pota w Phnom Penh i słynną świątynię Angkor Wat. Rozbijaliśmy namioty przy buddyjskich świątyniach, a dzieci, którym dawaliśmy słodycze, obskakiwały nas z każdej strony. Ale były i takie, głównie na wsiach, które uciekały na nasz widok. W końcu gromada rowerzystów, z kaskami na głowach, to rzadki widok w tych stronach.
Na trasie było dużo węży. Miejscowi pokazali nam w jaki sposób, podnosząc przednie koło roweru w górę i gwałtownie je opuszczając, łatwo zabić gada.
Ciekawe doświadczenia.
– Właśnie Kambodża sprawiła, że postanowiłem eksplorować inne części świata. Kolejna wyprawa była na Kilimandżaro. To specyficzna góra, może niezbyt trudna, ale warunki klimatyczne sprawiają, że wielu śmiałków umiera w drodze na szczyt. Różnice temperatur są ogromne – u podnóża termometr wskazuje +35 stopni Celsjusza, a na szczycie poniżej 20. Na wysokości ponad 5 tys. metrów człowiek traci orientację, ma się wrażenie, jakby się było pod wpływem narkotyków. Podczas ostatniej fazy marszu ledwo szedłem, tym bardziej że wchodziliśmy nocą.
Nocą?
– Chcieliśmy zobaczyć wschód słońca ze szczytu góry. I muszę przyznać, że warto było, bo to niesamowity widok. Podobnie jak moment przejścia przez chmury.
Potem była kolejna wyprawa.
– Tym razem do RPA. Trasę przemierzaliśmy rowerami, piechotą, a także kajakami. Tymi ostatnimi dotarliśmy do wyspy Robben Island, na której był więziony Nelson Mandela. Wcześniej chodziliśmy po Górze Stołowej, natomiast w okolicach przylądka Cape Town mieliśmy nieoczekiwane zdarzenie, kiedy do naszego busa wskoczył wielki pawian i zaczął otwierać plecaki grzebiąc w nich w poszukiwaniu jedzenia. Niespodziewany gość sterroryzował nasze towarzystwo, na szczęście nie był agresywny i po zabraniu koleżance torby z owocami uciekł. Z pobytu w RPA zapamiętałem też piękne plaże i wieczorne grille, przy których tubylcy gromadzili się tańcząc w rytm bębnów.
Afryka to piękny kraj, ale następnym razem postanowiłem zmienić kierunek i wybrałem się do Ameryki Południowej, a konkretnie do Peru.
Żeby zobaczyć Machu Picchu?
– To był żelazny punkt wyprawy. Miejsce jest niezwykłe, można tam poczuć klimat dawnej cywilizacji Inków. Tu ciekawostka – podczas wszystkich podróży towarzyszy mi kapelusz żywiecki, który kiedyś kupiłem na targu w Skoczowie. Nasz przewodnik bacznie mu się przyglądał i w końcu zapytał czy pochodzę z Polski, bo taki sam miał Jan Paweł II odwiedzając ten kraj.
Ojciec Święty jest w tych rejonach bardzo popularny, o czym miałem okazję przekonać się podczas kolejnej wyprawy – do Meksyku. Tam, w ciągu 12 dni, przejechaliśmy 550 km, docierając do Cancun, pięknego miasta nad oceanem. Przez część podróży padało, koła rowerów zapadały się w błocie, ale nikt nie narzekał. W pamięci zapadły mi widoki ludzi idących z naczyniami wypełnionymi ryżem. Natomiast w miastach mężczyźni całymi godzinami siedzą na placach, przed domami, w kafejkach. W oczy rzuca się duża liczba pomników Jana Pawła II. Miejscowa ludność bardzo ciepło wspomina naszego papieża; zresztą kiedy byłem na kanonizacji Karola Wojtyły w Rzymie spotkałem mnóstwo pielgrzymek z Meksyku.
Po Ameryce Południowej przyszedł czas na Azję.
– W kolejnym roku wybrałem się do Chin. Akurat odbywała się tam olimpiada, dlatego nie pozwolono nam rozbijać namiotów i musieliśmy spać w hotelach. Chodziliśmy po Wielkim Murze, ale trzeba było uważać, bo padało i było bardzo ślisko. A poza tym w wielu miejscach jest on mocno zniszczony. Za to duże wrażenie robi Zakazane Miasto i Stadion Olimpijski, zwany Ptasim Gniazdem. Imponująca budowla!
Podążając azjatyckim szlakiem następnym razem dotarłem do Nepalu. I była to specyficzna wyprawa, bo składała się tylko z 12 osób (z reguły jest nas ok. 30), głównie członków rodziny. Po raz pierwszy podróżowałem z córką, która jest lekarzem onkologiem w kanadyjskiej Victorii, i razem z mężem zbierała pieniądze na szpital w którym pracuje. Chodziliśmy górskimi szlakami, łącznie ok. 100 km. W pewnym momencie tak mnie pochłonęło robienie zdjęć kozicom, że omal nie przypłaciłem tego życiem. Wspiąłem się wysoko, żeby zrobić najlepsze ujęcia i nagle runąłem w dół ze skały. Porządnie się potłukłem, na szczęście obyło się bez poważniejszych obrażeń.
Potem były Indie. Przejechaliśmy rowerami północną część kraju, docierając do miasta Pushkar, gdzie akurat odbywały się targi wielbłądów. Przybyło na nie tysiące Hindusów, jednak w tej masie ludzi spotkałem dwie Polki, które, jak się okazało, studiują na uniwersytecie w Delhi. Indie to wielki kraj, bardzo zróżnicowany społecznie – z jednej strony bogactwo, a z drugiej bieda i dające się we znaki ogromne ilości odchodów walających się po ulicach.
Po azjatyckich doświadczeniach wziął pan na celownik Brazylię.
– Najpierw pojechaliśmy do Rio de Janeiro, a stamtąd do amazońskiej dżungli. Kontrast jest niesamowity – wielkie, kosmopolityczne miasto, a zaraz potem tereny na których przez długi czas trudno uświadczyć człowieka. W wielu rejonach nie ma prądu i gazu, natomiast nie brakuje węży. Tę wyprawę zadedykowałem mojej zmarłej na raka teściowej.
Ostatnia na pana liście jest Islandia.
– Nie bardzo mnie tam ciągnęło, ale uległem namowom kolegi. Ostatecznie on się wycofał, a ja pojechałem. To nietypowa wyspa – na całych połaciach terenu nie ma ani domów, ani drzew, ani mostów. Wielokrotnie przez rzeki musieliśmy przechodzić wpław. Nie brakuje za to wulkanów i ośnieżonych gór – takie widoki trudno zobaczyć gdziekolwiek indziej.
Teraz wyrusza pan na Madagaskar. Ale to nie koniec…
– Mam 65 lat i nadzieję, że jeszcze kilka wypraw przede mną. Chciałbym przede wszystkim zaliczyć Biegun Północny, jezioro Bajkał oraz Japonię.
Z kondycją nie ma problemów?
– Daję radę, cały rok prowadzę aktywny styl życia. Jeżdżę rowerem, biegam, chodzę na spacery. Nie taki ze mnie dziadek…