Z Magdaleną Zawadzką, aktorką teatralną, filmową i telewizyjną – rozmawia Jolanta Potocka
– Nic nie zmieniłabym. Gdybym mogła dodać coś lepszego, piękniejszego to dodałabym, ale to, co miałam było absolutnie wystarczające, zakrojone na mnie. Widocznie tak miało być, ja się godzę na wszystko to, co mi los dał.
Czy zawsze wiedziała pani, że szkoła teatralna i zostanie aktorką to pani przeznaczenie?
– Nie, nie zawsze, ale to się zaczęło krystalizować w trakcie licealnych lat. A powiem pani dlaczego. Ja po prostu nienawidziłam żadnego reżimu, a szkoła jest reżimem. Chciałam mieć wolny zawód, a najbardziej podobał mi się zawód aktorski. Byłam najszczęśliwsza jak skończyłam szkołę i poszłam na studia, bo na studiach miałam wolność wyboru, która polegała na tym, że ja się uczyłam tego, co mnie naprawdę interesowało. Czego nie mogę powiedzieć o szkole, gdzie mniej więcej połowę czasu, który poświęcałam na naukę był przydzielony rzeczom, które mnie w ogóle nie interesowały i do których po maturze, przysięgłam sobie, że nigdy nie wrócę i nie wróciłam.
W szkole występowała już pani w telewizji dziecięcej.
– W szkole zaczęłam występować w telewizji młodzieżowej, na co władze ówczesne tej szkoły patrzyły bardzo krzywym okiem i pamiętam, jak pani Bartecka, nasza wychowawczyni zadzwoniła do moich rodziców i zapytała z przekąsem, czy ja już mam stałe „engagement” w telewizji. Użyła dokładnie tego określenia. Potem jak już byłam aktorką zawodową nauczyciele bardzo cieszyli się z tego, chwalili mnie i byli ze mnie dumni. Dobrze, że kierowałam się własnymi odczuciami, a nie wpędziłam się w regułki.
Występowała pani w „Kabarecie Dudek”, czy to było na początku kariery?
– Kabaret na samym początku się pojawił, a potem przez całe życie grałam w nim z różnymi przerwami. On zmieniał się, zmieniała się obsada, a ja przez wiele lat byłam w Kabarecie Dudek. Dzięki kabaretowi i teatrom, w których grałam: Dramatycznym, Polskim i Ateneum, zwiedziłam kawał świata.
Film „Pan Wołodyjowski” przyniósł pani ogromną sławę, rola Baśki była jakby wymarzona dla pani.
– To jest film, który poszedł w świat. Wtedy jeszcze nie było mowy, żeby filmy były dystrybuowane przez zachodnie media, ale „Pan Wołodyjowski” rzeczywiście trafił do większej ilości państw, a nie tylko do Stanów. Przyniósł mi przede wszystkim dużo radości.
Grała pani w filmach, ale przede wszystkim w teatrze i w teatrze telewizji. Jak ocenia pracę w teatrze, a jak w filmie, co pani bardziej odpowiada?
– Nie mogę powiedzieć, że coś mi bardziej odpowiada, bo ja lubię wszystkie media i możliwości pracy. Występy są tak różne, uzupełniają się wzajemnie. Jedno tylko, co mogę powiedzieć, że tak naprawdę uczy praca w teatrze. Jeśli chodzi o teatr telewizji, to miałam to szczęście, że grałam przez 30 lat w jego absolutnym rozkwicie. Grałam ogromne role, których może nie zagrałabym w teatrze. Teatry mają swoje repertuary, swoje plany, a teatr telewizji zaoferował mi tyle szekspirowskich ról, klasyki i współczesności. Tutaj bardzo dużo się nauczyłam, bo w teatrze telewizji jest większa możliwość kontaktu z najróżniejszymi ludźmi, z wybitnymi twórcami, bardziej niż w zamkniętym terytorium, jakim jest teatr, do którego człowiek należy.
Miała pani dużo do czynienia z różnymi reżyserami aktorkami i aktorami.
– W ogóle ciekawymi ludźmi ze świata, którzy kochali teatr, no i mogę powiedzieć nieskromnie i mnie, bo dzięki temu miałam z nimi kontakt.
Pracując z różnymi reżyserami miała pani możliwość zetknięcia się z odmienną szkołą zawodowych wymagań.
– To jest wpisane w zawód. Z jednymi pracuje się lepiej z innymi gorzej. Są tacy, z którymi w ogóle nie chciałabym pracować, albo pracowałam i nie chciałabym powtórki z tej strasznej rozrywki, ale są też wspaniali reżyserzy. Trzeba się po prostu dogadywać. Trzeba pójść na jakieś kompromisy oczywiście nie kosztem siebie. My z tego świata wolnego zawodu, nieskrępowani jakimiś ramami zbytnio urzędniczymi, mamy troszkę inne spojrzenie na świat. Troszkę inaczej myślimy, bo mamy wyobraźnię bardziej rozwiniętą, chłonną i kreatywną.
Jak wpisał się w pamięć pobyt w Londynie? Poznała pani panią generałową Irenę Anders.
– Występowałam w Londynie w POSK-u, na scenie Commonwealth Institute, oraz w Białym Orle. Grałam w spektaklach kabaretu Dudek i Pod Egidą. Mój kontakt z POSK-iem rozpoczęłam w 1986 roku przedstawieniem pt. ,,Wieczór poezji i muzyki romantycznej”. Potem były zaproszone spektakle ,,Skiz”, ,Boy” czy ,,Feliks Konarski-Refren”, oraz inne formy spotkań estradowych, czy teatralnych. Za każdym razem przychodziły tłumy publiczności i trzeba było organizować dodatkowe spektakle. Na przestrzeni lat poznałam wiele wybitnych osobistości, będących na emigracji. Do nich należała pani Irena Anders, z którą byłam w serdecznej przyjaźni. Pisałyśmy i dzwoniłyśmy do siebie, nawet grałyśmy razem w REFREN-ie.
Napisała pani drugą książkę pt. „Gustawa i Ja”, którą podpisywała pani na Targach Książki 13 maja br. Czy jest to kontynuacja pierwszej pt. „Kij w mrowisko”?
– W pewnym sensie kontynuacja, bo to jest moje życie. Tamta też była o moim życiu, ale w tej książce moja uwaga jest skierowana na Gustawa. Obejmuje okres, kiedy poznałam mojego męża, aż do chwili, kiedy odszedł ode mnie na zawsze do innego świata. Mam nadzieję, że mu w tym innym świecie jest dobrze, że razem z aniołem stróżem stoją koło mnie. Czuję ich opiekę nad sobą, wierzę w nią bardzo. To jest ten rozdział życia, czyli 39 lat z Gustawem. Kiedy o nim opowiadam, przedłużam mu życie.
Czy dużo nauczyła się pani od swojego męża?
– Tak, ale to była wzajemna wymiana energii i doświadczeń. Ja zupełnie co innego czerpałam od niego, bardziej doświadczonego, starszego ode mnie mężczyzny, a on bardzo dużo brał z mojego entuzjazmu, widzenia świata, zupełnie innego niż jego świat. Na szczęście mieliśmy ten sam system wartości, ten sam kod moralny, to samo poczucie humoru i sposób widzenia wielu rzeczy, tak, że dogadywaliśmy się bez słów. O tym jest dokładnie napisane w książce.
A jak było w życiu zawodowym?
– Niestety dosyć rzadko grałam w sztukach reżyserowanych przez Gustawa. Nie polega to jednak na tym, że jak się współpracuje to można się czegoś nauczyć. Codzienność też uczy. Dla mnie ważniejsza jest życiowa nauka niż nawet zawodowa, chociaż to się jedno z drugim jakoś tam łączy. Jeżeli spędza się życie przy boku tak mądrego i wspaniałego człowieka, to sam człowiek też wiele korzysta, jeżeli chce z tego korzystać, a ja chciałam.
12 maja w Och-teatrze odbyła się premiera bardzo ciekawej sztuki „Pocztówki z Europy” amerykańskiego autora Michaela Mckeevera, w reżyserii Krystyny Jandy, w której gra pani główną rolę.
– Jest to bardzo ciekawa sztuka, psychologiczna, dotykająca problemu możliwości odnalezienia się w świecie, w którym straciliśmy kogoś najbliższego. Jest to dla mnie sztuka. Zresztą ostatnio od odejścia męża, w takich sztukach grywam. Sztukach, w których jest głębokie zastanawianie się nad naszą egzystencją, która jest tylko naprawdę mgnieniem oka w dziejach świata.
Czy pewne przeżycia pomagają w zagraniu takiej roli?
– Nie tyle, że rozumiem, ale intuicyjne jestem bogatsza w to tragiczne doświadczenie i to we mnie jest i tego nigdy nie wymarzę i nawet nie chcę.
Umiejętność radzenia sobie w takiej sytuacji.
– Rola pięknie napisana, znakomicie, psychologicznie prawidłowo. Przecież tę sztukę nie tyle recenzował, co napisał wstęp do programu wybitny psycholog. Kiedy przyszedł do nas na próbę powiedział, że gramy idealnie tak, jakbyśmy od niego czerpali instrukcje. Najlepszy dowód, jakimi psychologami są też aktorzy. Muszą grzebać w psychice, jak usprawiedliwić wszystko, jak znaleźć formę.
Plany na przyszłość
– Do wakacji gram w „Pocztówkach z Europy” potem jadę na Festiwal Dwóch Teatrów, gdzie występuję w spektaklu, z którego jestem bardzo dumna. Są to piosenki Kaliny Jędrusik. Ja się z nią przyjaźniłam, w związku z tym śpiewanie jej piosenek jest dla mnie jakąś podwójną głębią. Są one napisane przez Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przyborę. Jest ich na scenie 21, z czego z naszej czwórki ja śpiewam sześć.
Myślę teraz bardzo krótkoterminowo, dlatego, że tego właśnie uczył mnie mój mąż, że nie znamy ani sekundy do przodu swojego życia, więc nie rozpędzajmy się w tych planach, bo możemy Pana Boga tylko rozśmieszyć.
Dziękuję za rozmowę.
– A ja pozdrawiam czytelników Dziennika Polskiego.