03 sierpnia 2012, 13:56 | Autor: Justyna Daniluk
W tym roku pojedźmy na wojnę!

Brakuje ci w życiu emocji? Lubisz ryzyko i nie boisz się trudnych decyzji, podbramkowych sytuacji – to jest właśnie szansa dla ciebie. Odwiedź miejsca na ziemi, w których najwięcej się dzieje, bądź w sercu wydarzeń!

Wbrew pozorom nie jest to tekst ulotki zachęcającej do wstąpienia do grupy komandosów, walczących na różnych frontach świata, ale prawdopodobny tekst reklamowy biura turystycznego. Coraz częściej wśród ofert podróżniczych można odnaleźć te, dotyczące tzw. turystyki wojennej. Etycznie, ta forma, hm… wypoczynku lokuje się – w moim mniemaniu – na drugim miejscu, tuż po turystyce seksualnej. O ile potrafię zrozumieć turystykę wojenną w wersji historycznej, ba nawet uważam, że jest ona poważną częścią nauki historii niedawnej, tak nie potrafię zrozumieć chęci oglądania cierpienia ofiar wojny w ramach dwutygodniowej odskoczni od nudnej pracy.

W edycji konkursu World Press Photo 2007 zwyciężyło zdjęcie Spencera Platta przedstawiające grupę młodych, modnych Libańczyków przejeżdżających przez zbombardowany Bejrut nowiutkim, lśniącym kabrioletem. Zdjęcie zostało wykonane w dniu zawieszenia broni pomiędzy Izraelem a Hezbollahem. Przedstawieni na zdjęciu młodzi ludzie – modnie ubrani, w markowych okularach – z zaciekawieniem i lekkim obrzydzeniem rozglądają się dookoła. Dziewczyny, gładkie i ładne, zasłaniają twarze z niesmakiem – pewnie wokoło nieprzyjemnie pachniało trupim jadem… Inne robią zdjęcia telefonami komórkowymi: taka okazja, pokaże się w domu, wszyscy będą pod wrażeniem. Samochód wokół zniszczeń Bejrutu wygląda jak wklejony z magazynu mody, wydarty z innego świata i wciśnięty gruzy miasta. Nie tylko oglądający to zdjęcie mają niedowierzanie wypisane na twarzy, ale i sami Bejrutczycy uchwyceni okiem kamery. Zajęci porządkowaniem swojego życia, rzucają pionierom turystyki wojennej nierozumiejące spojrzenia: co z tymi młodymi ludźmi jest nie tak?

No właśnie, co? Oni tylko patrzą, robią zdjęcia, wrócą do domu i opowiedzą jak w Bejrucie było strasznie i jak bardzo tam ludzie cierpią. Nie robią nikomu krzywdy… ale i nikomu nie pomagają. Cierpienie stało się dla nich kolejną atrakcją turystyczną. Ot, trzeba pojechać, zobaczyć. Może im się te obrazy przydały jak przemoc objęła i ich kraj, niewiadomo. Na zdjęciu Platta są oni jeszcze spoza kręgu wojny…

Zastanawiam się, czy tak właśnie będzie w przyszłości wyglądała turystyka? Czy będzie można: zwiedzać miasta w dniu zawieszenia broni, dla kaprysu bycia świadkiem historycznego wydarzenia; pojechać do jednego z krajów rozwijających nakarmić umierające z głodu dziecko, tak jak dziś się karmi kaczki w parku; urządzać pogadanki o związkach z wielokrotnie gwałconymi mieszkankami Haiti lub Konga; a może znajdzie się okazja do odwiedzenia jednego z najsurowszych więzień azjatyckich i obserwacja zachowań długoterminowych więźniów; lub możliwość uczestniczenia w ataku z Talibami, albo piratami Afryki Wschodniej. Dla lubiących największe ryzyko podróż do wciąż radioaktywnego Czarnobyla, albo Fukiszimy… czemu nie? Klient płaci, klient wymaga.

Już nie wystarczy codzienna śmierć na ekranie telewizora, opatrzyły się już i spowszedniały zdjęcia ofiar wojen, tsunami i innych nieszczęść; niezbyt wiarygodne są relacje światków opisywane w gazetach… teraz każdy chce doświadczyć tego sam.

Podobno największą popularnością cieszy się Afganistan. Afgańska gościnność jest legendarna, mówią, że dziesięciokrotnie przewyższa polską. Każdy zapraszany przez dany klan gość jest chroniony jak źrenica w oku. Ma okazję obejrzeć wszystko to, co dzieje się w Afganistanie i co jego gospodarze zdecydują mu się pokazać… a przy okazji sfinansuje aktywność polityczną danego klanu. Wszyscy są zadowoleni. Turyści jeżdżą, wojny trwają, zachód broń sprzedaje, a Afgańczycy mają czym walczyć.

Więc cóż pozostaje, w tym roku zamiast nad morze – pojedźmy na wojnę.

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_