Zbliżamy się chyba do tego momentu, kiedy te obchody powinny mieć swój naturalny kres – powiedział 1 sierpnia w jednej z polskich stacji radiowych profesor Norman Davies. Jego zdaniem, powinniśmy tego dnia przyoblec kir żałoby i czcić pamięć ofiar w gronie prywatnym. Zapomniał profesor Davies, że dzień wybuchu Powstania Warszawskiego był pełen nadziei, entuzjazmu i ogromnej wiary w jego powodzenie. Był chwilą triumfu.
1 sierpnia zabrakło w największym polonijnym ośrodku na świecie przede wszystkim uczniów polskich szkół sobotnich. Zabrakło też harcerzy. I pani ambasador. I chociaż tego dnia w Londynie obecna była jeszcze pierwsza dama Rzeczpospolitej Anna Komorowska, nie spotkała się z weteranami Armii Krajowej i Polonią na głównych obchodach rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Bo też dziwna i żenująca była ta celebracja. Miała na celu jedno: nie zakłócić radości igrzysk.
Polscy olimpijczycy z 1936 roku, którzy potem brali udział w Powstaniu, zostali ledwie wspomniani, chociaż to wokół ich sylwetek można było ten wieczór zbudować. Weterani AK otrzymali okolicznościowe srebrne Medale Senatu RP bez imiennej dedykacji. Taki medal otrzymała np. Izba Przemysłowo-Handlowa w Toruniu, a ostatnio Kaszubski Uniwersytet Ludowy. Otrzymał go również, 1 sierpnia w POSK-u, przewodniczący Komisji Współpracy z Polonią PKOl, ambasador Witold Rybczyński. I tym akcentem, zrównującym życiorysy i okoliczności tego wieczoru, płynnie przeszliśmy do jego drugiej części: koncertu niedawno narodzonej gwiazdy polskiej muzyki rozrywkowej, Ani Rusowicz. Zaśpiewała repertuar własny i zespołu Niebiesko-Czarni, jednej z gwiazd polskiej sceny big-beatowej lat 60. i 70. Big beat był niczym innym, jak polską „stylizacją” na rock and roll, którego PRL zakazywał, ale w rodzimej, swojskiej postaci akceptował, a nawet hołubił. Jak napisał wydawca i producent muzyczny Marcin Jacobson: „(Big Beat) był jedynie stylizacją tworzoną przez profesjonalnych muzyków estradowych, którzy umiejętnie manewrowali między oczekiwaniami rynku a proradzieckimi wytycznymi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Im nie bunt był w głowie.” I z takim, ckliwo-radosnym repertuarem, przyjechała do weteranów Armii Krajowej i Polonii piosenkarka z kraju. Wykrzykiwała ze sceny zapytania o miłość do rock and rolla. Zalecała „fruwające marynary, skarpetki i co kto chciał…”, połyskując zza dziurawej spódnicy świecącym dessous.
A powinien ten powstańczo-olimpijski wieczór wyglądać zupełnie inaczej. Mamy w Polsce zespół Lao Che, który swoim albumem „Powstanie Warszawskie” zrobił więcej dla uwrażliwienia młodzieży niż dziesiątki słabo wykształconych i goniących z „materiałem” nauczycieli historii i języka polskiego. Jeśli chodzi o kruchą wytrzymałość naszych weteranów na sceniczny hałas, to Rusowicz również się nie sprawdziła. Już po chwili siedzieli oni w Łowiczance, bo i za głośno, i nie wiadomo o czym. Wyszli nie zauważeni. Z sufitu nad sceną zwisały gigantyczne płachty z emblematami polskich instytucji rządowych. Ani śladu choćby kotwicy. Nie usłyszeliśmy ani jednej powstańczej piosenki, natomiast zaproponowano nam mało rozgarnięty repertuar jednego ze sztandarowych zespołów PRL-u i sentyment do „pięknych lat 60.”, które dla przeciętnego Polaka oznaczały gomułkowską szarzyznę sublokatorskich pokojów i oczekiwania na przydział krzywego mieszkania, a nie kolorowy high life. Lecz o tym mamy już dzisiaj nie pamiętać. W Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, zbudowanym przez emigrację niepodległościową, 1 sierpnia 2012 roku słuchaliśmy big-beatu. Gombrowicz i Mrożek napisaliby o tym farsę. Czy rację ma więc prof. Norman Davies?
…
Kiedy pytam panią Marzennę, jak to było tego pierwszego dnia sierpnia, 1944 roku, opowiada że o godzinie piątej wracały z siostrą od jubilera na Marszałkowskiej, który wygrawerował im na obrączkach imiona sympatii, aby pozostała jakaś pamiątka, a skoro szykuje się powstanie to nie wiadomo, jak będzie… I nie wspomina ani jednym słowem atmosfery żałoby, bo tego dnia odczuwali ją chyba nieliczni. Wspomina natomiast, że kiedy spotkały powstańców przy Zielnej 39, to panowała wśród nich „wielka radość i euforia, i wszystko było cudowne”. A 3 sierpnia wreszcie dotarły do domu i powiedziały mamie, że idą do powstania.
– Ale gdzie pójdziecie? – zapytała mama. – Tutaj na pewno gdzieś będą ludzie, którzy nie dotarli na swoje placówki – odparły. I rzeczywiście, spotkały ich na Długiej przy Placu Krasińskich, zostały przyjęte do 3 kompanii „Wkra”, batalionu Łukasińskiego, zgrupowania Sosna. Następnego dnia złożyły w grupie innych powstańców przysięgę w kościele garnizonowym, mieszczącym się również na ul. Długiej, nieopodal, pod numerem 9/11 miały kwaterę. Z tą ulicą związane są wszystkie pierwsze, a może również i te dalsze wspomnienia Marzenny Schejbal. Żałoba nadeszła wiele dni później, jako konsekwencja wydarzeń, ale nie ich początek, bo na początku i aż do samego końca, był to największy zryw, największej podziemnej armii okupowanej Europy. A to powodem do żałoby nie jest.