03 sierpnia 2012, 14:01 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Zapomnieć Powstanie

Zbliżamy się chyba do tego momentu, kiedy te obchody powinny mieć swój naturalny kres – powiedział 1 sierpnia w jednej z polskich stacji radiowych profesor Norman Davies. Jego zdaniem, powinniśmy tego dnia przyoblec kir żałoby i czcić pamięć ofiar w gronie prywatnym. Zapomniał profesor Davies, że dzień wybuchu Powstania Warszawskiego był pełen nadziei, entuzjazmu i ogromnej wiary w jego powodzenie. Był chwilą triumfu.

1 sierpnia zabrakło w największym polonijnym ośrodku na świecie przede wszystkim uczniów polskich szkół sobotnich. Zabrakło też harcerzy. I pani ambasador. I chociaż tego dnia w Londynie obecna była jeszcze pierwsza dama Rzeczpospolitej Anna Komorowska, nie spotkała się z weteranami Armii Krajowej i Polonią na głównych obchodach rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Bo też dziwna i żenująca była ta celebracja. Miała na celu jedno: nie zakłócić radości igrzysk.

Polscy olimpijczycy z 1936 roku, którzy potem brali udział w Powstaniu, zostali ledwie wspomniani, chociaż to wokół ich sylwetek można było ten wieczór zbudować. Weterani AK otrzymali okolicznościowe srebrne Medale Senatu RP bez imiennej dedykacji. Taki medal otrzymała np. Izba Przemysłowo-Handlowa w Toruniu, a ostatnio Kaszubski Uniwersytet Ludowy. Otrzymał go również, 1 sierpnia w POSK-u, przewodniczący Komisji Współpracy z Polonią PKOl, ambasador Witold Rybczyński. I tym akcentem, zrównującym życiorysy i okoliczności tego wieczoru, płynnie przeszliśmy do jego drugiej części: koncertu niedawno narodzonej gwiazdy polskiej muzyki rozrywkowej, Ani Rusowicz. Zaśpiewała repertuar własny i zespołu Niebiesko-Czarni, jednej z gwiazd polskiej sceny big-beatowej lat 60. i 70. Big beat był niczym innym, jak polską „stylizacją” na rock and roll, którego PRL zakazywał, ale w rodzimej, swojskiej postaci akceptował, a nawet hołubił. Jak napisał wydawca i producent muzyczny Marcin Jacobson: „(Big Beat) był jedynie stylizacją tworzoną przez profesjonalnych muzyków estradowych, którzy umiejętnie manewrowali między oczekiwaniami rynku a proradzieckimi wytycznymi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Im nie bunt był w głowie.” I z takim, ckliwo-radosnym repertuarem, przyjechała do weteranów Armii Krajowej i Polonii piosenkarka z kraju. Wykrzykiwała ze sceny zapytania o miłość do rock and rolla. Zalecała „fruwające marynary, skarpetki i co kto chciał…”, połyskując zza dziurawej spódnicy świecącym dessous.

A powinien ten powstańczo-olimpijski wieczór wyglądać zupełnie inaczej. Mamy w Polsce zespół Lao Che, który swoim albumem „Powstanie Warszawskie” zrobił więcej dla uwrażliwienia młodzieży niż dziesiątki słabo wykształconych i goniących z „materiałem” nauczycieli historii i języka polskiego. Jeśli chodzi o kruchą wytrzymałość naszych weteranów na sceniczny hałas, to Rusowicz również się nie sprawdziła. Już po chwili siedzieli oni w Łowiczance, bo i za głośno, i nie wiadomo o czym. Wyszli nie zauważeni. Z sufitu nad sceną zwisały gigantyczne płachty z emblematami polskich instytucji rządowych. Ani śladu choćby kotwicy. Nie usłyszeliśmy ani jednej powstańczej piosenki, natomiast zaproponowano nam mało rozgarnięty repertuar jednego ze sztandarowych zespołów PRL-u i sentyment do „pięknych lat 60.”, które dla przeciętnego Polaka oznaczały gomułkowską szarzyznę sublokatorskich pokojów i oczekiwania na przydział krzywego mieszkania, a nie kolorowy high life. Lecz o tym mamy już dzisiaj nie pamiętać. W Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, zbudowanym przez emigrację niepodległościową, 1 sierpnia 2012 roku słuchaliśmy big-beatu. Gombrowicz i Mrożek napisaliby o tym farsę. Czy rację ma więc prof. Norman Davies?

W wigilię godziny „W”, na cmentarzu Gunnersbury. Spoczywa tam kilkudziesięciu żołnierzy Armii Krajowej, w tym również uczestnicy Powstania Warszawskiego. W środku: Marzenna Schejbal, prezes Koła Armii Krajowej oddział Londyn, obok wolontariusze z organizacji Poland Street i Studium Polski Podziemnej.
W wigilię godziny „W”, na cmentarzu Gunnersbury. Spoczywa tam kilkudziesięciu żołnierzy Armii Krajowej, w tym również uczestnicy Powstania Warszawskiego. W środku: Marzenna Schejbal, prezes Koła Armii Krajowej oddział Londyn, obok wolontariusze z organizacji Poland Street i Studium Polski Podziemnej.
W całym tym korowodzie, jedyną autentyczną i wzruszającą chwilą było krótkie wystąpienie Marzenny Schejbal, prezes Koła Armii Krajowej oddział Londyn, która przypomniała, że tego dnia weterani spotkali się na mszy w kościele pw. św. Andrzeja Boboli, a potem na tradycyjnym obiedzie. Skromnie i godnie. W wigilię godziny „W” pani prezes była na cmentarzu Gunnersbury z czwórką młodych ludzi (Poland Street i Studium Polski Podziemnej), którzy każdemu żołnierzowi Armii Krajowej położyli na grobie parę biało-czerwonych goździków. Kiedy mimo dokładnej mapy kwater nie mogli kogoś odnaleźć, szli po pomoc do swojej przewodniczki, która znała większość tych ludzi.

Kiedy pytam panią Marzennę, jak to było tego pierwszego dnia sierpnia, 1944 roku, opowiada że o godzinie piątej wracały z siostrą od jubilera na Marszałkowskiej, który wygrawerował im na obrączkach imiona sympatii, aby pozostała jakaś pamiątka, a skoro szykuje się powstanie to nie wiadomo, jak będzie… I nie wspomina ani jednym słowem atmosfery żałoby, bo tego dnia odczuwali ją chyba nieliczni. Wspomina natomiast, że kiedy spotkały powstańców przy Zielnej 39, to panowała wśród nich „wielka radość i euforia, i wszystko było cudowne”. A 3 sierpnia wreszcie dotarły do domu i powiedziały mamie, że idą do powstania.

– Ale gdzie pójdziecie? – zapytała mama. – Tutaj na pewno gdzieś będą ludzie, którzy nie dotarli na swoje placówki – odparły. I rzeczywiście, spotkały ich na Długiej przy Placu Krasińskich, zostały przyjęte do 3 kompanii „Wkra”, batalionu Łukasińskiego, zgrupowania Sosna. Następnego dnia złożyły w grupie innych powstańców przysięgę w kościele garnizonowym, mieszczącym się również na ul. Długiej, nieopodal, pod numerem 9/11 miały kwaterę. Z tą ulicą związane są wszystkie pierwsze, a może również i te dalsze wspomnienia Marzenny Schejbal. Żałoba nadeszła wiele dni później, jako konsekwencja wydarzeń, ale nie ich początek, bo na początku i aż do samego końca, był to największy zryw, największej podziemnej armii okupowanej Europy. A to powodem do żałoby nie jest.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_