04 sierpnia 2012, 14:02 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Lustyk od rzeczy niemożliwych

Od początku igrzysk można go spotkać przy wejściu do POSK-u. Maluje olimpijski teatr. Anonimowa kronika ciał uchwyconych w ruchu powstaje na zwojach płótna, poszatkowanego na kilkumetrowe kawałki. Po złożeniu powstanie kawał obrazu, portret zbiorowy. Nie pierwszy w jego twórczości i zapewne nie ostatni.

Tuż przed przyjazdem do Londynu oddał oprawę plastyczną Konkursu Moniuszkowskiego, którą zamówił u niego Teatr Wielki w Warszawie. Tego typu projekty są jednak sporadyczne, bo głównie zajmuje się malarstwem. Kiedyś siedział w plakacie i to dość potężnie, w Polsce zyskał renomę i nazwisko, ale dzisiaj plakat nie jest już tym, czym był – i dla Bogusława, i dla świata. Era cyfrowej obróbki rzeczywistości zabiła ten typ sztuki.

– W 1994 r. przyjechałem do Stanów. Dostałem propozycję trzymiesięcznej wystawy w największym centrum na świecie związanym z końmi, Kentucky Horse Park. Jest tam muzeum, w którym raz w roku pokazuje się prace indywidualnego artysty. A konie towarzyszą mi od dziecka. Jeździłem konno, trenowałem, zakładałem kluby jeździeckie… ale konie chciałem przede wszystkim malować inaczej niż robi to większość, nie tylko ich ładne łebki, lecz pod włos tej konwencji. Właściwie nie ma drugiego zwierzęcia, które byłoby tak wielowymiarowe, tak ekspresyjne, a malowane są głównie w konwencji pokossakowskiej – tłumaczy Bogusław.

Chciał zaistnieć na rynku sztuki amerykańskiej i mu się udało. Ma swoich kolekcjonerów, gdzieś na Florydzie jego obraz wisi obok Picassa. – Ale na początku, po przyjeździe, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wystawa wisi, ale zwinąć ją po trzech miesiącach i wrócić do Polski z niczym? Bez sensu. No więc wymyśliłem kronikę spędzonego tam czasu. Kupiłem rolę papieru pakowego, metr pięćdziesiąt wysoką i trzysta metrów długą i ją przesuwałem, jak film w aparacie. Narysowałem dwie takie role, powstało około sześciuset portretów, całych polskich rodzin. Zbudowali mi na terenie końskiego parku scenę, przychodzili ludzie, jak ktoś chciał to rysowałem portret, albo to, o co mnie poproszono. Kiedy kończyła się już moja wystawa, przyszedł dyrektor parku i zapytał, co zamierzam robić. Wracam do Polski. Nie wracaj, powiedział, damy ci wszystko co trzeba, tylko u nas zostań. Byłem więc przez cztery lata jedyną prywatną firmą, która na państwowym terenie w Ameryce prowadzi swoją działalność, a co państwowe, jest tam święte. Potem dostałem propozycję zaprojektowania materiałów promocyjnych dla największego wyścigu na świecie, Kentucky Derby i tytuł oficjalnego artysty tego wyścigu, co wydarzyło się po raz drugi w jego 120-letniej historii – opowiada.

Lubi robić rzeczy niemożliwe do zrobienia. – W ogóle, te wszystkie projekty, które robię, są wielkie – podkreśla kilkakrotnie. Jest to kwestia, która dla Lustyka nie podlega dyskusji, a widz i tak zawsze ma własne zdanie, którym tylko czasem podzieli się z artystą. Wielu ludzi odwiedza go w jego studiu pod POSK-iem. W czasie naszej rozmowy podeszła młoda kobieta z kilkuletnim synem. Mały dostał do rąk katalog, który próbował miętosić, a Samantha przedstawiła się jako dziennikarka radia RBS. Zachwycił ją pierwszy powstały szkic. Chciała go kupić. Sama maluje i jest córką, czy wnuczką bardzo słynnego artysty, ale nazwisko nie powiedziało nam niczego. Jak przyszła, tak poszła, a wkrótce znowu ktoś rzucił w stronę malarza życzenia powodzenia: – bądź pan jak Piłsudski, wytrwale do celu – usłyszeliśmy, zapewne z powodu bujnych wąsów Bogusława. Ludzie zostawiają go z gestami sympatii, a on robi kolejne zdjęcie obrazu z telewizora. Bo na czym ta jego praca polega? Maluje piktogramy. Małe rysuneczki sportowców. Na koniach, rowerach i o tyczce, w wodzie, w biegu, z ciężarem i w zapasach. Olimpiada toczy się na ekranie, spogląda, fotografuje. Później korzysta ze zdjęć, kiedy maluje większą formę. Wybiera ją spośród piktogramów i przenosi na oddzielny fragment płótna. Nie skończy ani za tydzień, ani za dwa. Będzie tworzył tę kronikę jeszcze przez wiele dni po minionych zdarzeniach. Gdzie zostanie pokazana, to się jeszcze zobaczy, grunt że sam pomysł udaje się realizować, bo najpierw trzeba się było przebić przez mur poskowej nieufności. Ale o trudnościach nie chce mówić, dodaje tylko, że kiedy robi coś z Polakami, to na początku zawsze słyszy: NIE. Jego zdanie o współpracy z polskimi instytucjami nie jest najlepsze. Kiedy zorganizowali mu wernisaż w Sztokholmie, przyszła garść polonusów, pokiwała głowami, wypiła wino i wróciła do domu. Poprosił więc o możliwość drugiego wernisażu, który zorganizuje już sobie sam. Ambasada nie odmówiła. Wydrukował zaproszenia i rozniósł je wśród koniarzy, bo projekt dotyczył antologii wierszy z końmi w tle, wybranych i zilustrowanych przez Lustyka. – Poszedłem do federacji jeździectwa, do weterynarzy, do klubów jeździeckich i co? I sprzedałem całą wystawę! I naraz się okazało, że mogę ją mieć również w Uppsali, Malmo, Goeteborgu, w Helsinkach – mówi Bogusław. Kwituje krótko: sam robi robotę, którą urzędnik wpisuje sobie w rejestr wydarzeń z sukcesem. Rozmawiamy więc o Polakach.

Według malarza, zadowalają się małym. – Pierwsze coś mu się uda i już siada, i konsumuje. Żeby to, co zarobił, zainwestował w coś wielkiego, ale nie. Polak nie zainwestuje, bo nie ma imperatywu bycia najlepszym. Obserwuję to w Ameryce, Niemczech, Szwecji. A ja robię rzeczy niemożliwe – mówi znowu Bogusław, bo jeśli słyszy na początku: „nie da się” a potem ten niemożebny projekt jednak zrealizuje, to rzeczywiście staje się Lustykiem od rzeczy niemożliwych.

– Przyjechałem do Londynu dwa tygodnie temu z myślą, że muszę coś wymyśleć, ponieważ wygrałem dwa konkursy organizowane przez komitet olimpijski i wiedziałem, że moje obrazy w POSK-u to żadna wystawa, tylko ich pokazanie. Pojawił się znowu pomysł kroniki i tę ideę postanowiłem wcielić w życie. Gdzie to zrobisz? Pyta żona. No jak człowiek zadaje sobie takie pytanie, to już wiadomo, że nic nie zrobi. Trzeba wymyślić, nagłośnić, żeby już nie było możliwości odwrotu i się rozejrzeć. Miejsce przychodzi samo. Jedyna rzecz, czy pozwolą? Były boje, ale w końcu pozwolili – mówi malarz.

– Ja to już mam przećwiczone, Polakom chodzi o to, żeby mieć odnotowane w statystyce. A co to będzie, co ma dać i komu? Wizji nie mają. Wizji nie kupują i nie rozumieją – utyskuje z lekka Bogusław. O Amerykanach mówi, że zaraz się do jego pomysłów zapalają, a Polak, to nawet jak mu się wizję przyniesie i poprosi tylko o pomoc (nie o pieniądze), to z gruntu jest to sytuacja podejrzana.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_