Hildę Półtorak spotkałam w banku (nie podam nazwy, aby nie czynić krypto-reklamy). Czekałyśmy w długiej kolejce. Ona prowadziła rozmowę po angielsku ze starszym panem a ja zabawiałam moją dwuletnią córkę. Kiedy podeszła do „okienka”, zmieniła język na polski. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie powiedziała: „ale ja jestem Niemką…” . Potem już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wybiegłam za nią z banku…, dogoniłam kilkadziesiąt metrów dalej a potem i umówiłam się na spotkanie…
Pociąg do Berlina
Krzysztofa poznała w pociągu do Berlina. Był od niej starszy, zdecydowany, wychowany w duchu katolicyzmu, w rodzinie z tradycjami. W Anglii pracował jako inżynier.
Był 1963 rok. Ona jechała na tydzień do swojej rodzinnej miejscowości w Niemczech – Hildesheim, blisko Hanoveru, on na urlop, do rodziny w Polsce. Był zimny poranek. Czas Wielkanocy. Siedziała skulona w końcu wagonu i patrzyła przez okno. Czuła na sobie skupiony jego wzrok, ale starała się ignorować te spojrzenia aż do momentu, kiedy zaoferował jej swój płaszcz. Przyjęła go z wielkim zdziwieniem i zaskoczeniem, ponieważ nikt nigdy dotąd niczego jej nie ofiarował. Otuliła się nim i starała się nie zasnąć, chociaż dokuczało jej zmęczenie… Potem spędzili czas na długiej rozmowie. Mówili po angielsku, a na koniec wymienili się numerami telefonów i adresami w Londynie.
Decyzja o pozostaniu na Wyspach
Do Londynu przyjechała na rok – w 1959 roku. Miała 19 lat. Dzięki mamie, która poznała w Niemczech dziewczynę szukającą zmienniczki w Londynie, miała tutaj załatwioną pracę. Czekała na nią na „Victorii” kobieta, u której Hilda miała pracować jako pomoc domowa. Tak też się stało. Hilda przez pół roku zamieszkała u bogatych ludzi na Willesden Green – prała, sprzątała, prasowała a w wolnych chwilach spotykała się z koleżanką z Niemiec, Lisą. Ostatecznie zrezygnowała z tej pracy, kiedy poproszono ją aby nosiła na głowie białą przepaskę, taką jaką noszą służące. Odeszła i zatrudniła się jako pomoc kuchenna w szpitalu na Hampstead, marzyła jednak o pracy w biurze. Była młoda i wszystkiego ciekawa. Doskonale pamięta chwilę, kiedy jadąc w pociągu z Dover do Londynu – podano angielskie śniadanie: kiełbaski, jajka i pomidory. Bardzo jej się to spodobało. Zjadła je ze smakiem. Już wtedy poczuła smak wolności, innej do tej, którą znała z Niemiec. W jej rodzinnym kraju było wiele kontroli i konwencji, których nie można było ignorować ani zmieniać. Anglia wydała jej się bardziej „otwarta” i sprawiała wrażenie, że tutaj można „być kim się zechce”. Już wtedy wiedziała, że będzie się starała pozostać na dłużej.
Dzisiaj wspomina ten czas z uśmiechem na ustach, ponieważ w tamtych latach przyjazd na Wyspy był „rarytasem” i bardzo trudno było o pozwolenie na pracę.
„Opi” wychodzi za mąż
Po powrocie do Wielkiej Brytanii spotkała się z Krzysztofem kilka razy, ale nie była jeszcze gotowa na tak bliski kontakt. Już wtedy nazywał ją „Opi”, co dla niego oznaczało ukochana, ale tak naprawdę stanowiło zdrobnienie jej imienia.
Krzysztof działał szybciej niż się spodziewała i wkrótce poprosił ją o rękę. Wahała się. Ostatecznie sprawę rozstrzygnął los – on musiał wyjechać na roczny kontrakt do Pakistanu, ona otrzymała posadę w biurze. Po roku zadzwonił niespodziewanie z pytaniem, czy już jest mężatką. Zaprzeczyła. Ponowił swoją propozycję i wyznaczyli datę ślubu. Hilda uśmiecha się do siebie na wspomnienie o tym dniu. Mówi, że godzinę przed ślubem leżała jeszcze w łóżku ważąc swoją decyzję – pomogła jej Lisa, która stanowczo zapytała „jeśli chcesz to zrobić, to musisz natychmiast wstać”. Zerwała się z łóżka. Przypomina sobie jak obie z Lisą biegły ulicami Hampstead, aby zdążyć na godzinę 9.00 do urzędu.
Ślub był skromny – tylko oni i Lisa. Nie było po nim przyjęcia a nazajutrz, w niedzielę wyjechali do Wales, ponieważ Krzysztof rozpoczął tam pracę.
Przywiązanie do polskości
Jeszcze zanim byli małżeństwem, Hilda była częstym gościem w domu wujostwa Krzysztofa – państwa Ozańskich, którzy mieszkali na Actonie. Pamięta, że urządzali przyjęcia i mimo tego, że wszyscy świetnie posługiwali się angielskim, u nich w domu zawsze mówiło się po polsku. Ona wtedy nie rozumiała absolutnie ani jednego słowa. Przysłuchiwała się i już wtedy postanowiła nauczyć się polskiego. Języki zawsze były dla niej bardzo ważne, lubiła się ich uczyć. Zapisała się na wieczorowy kurs, przy collegu i tam raz w tygodniu uczęszczała na zajęcia polskiego. Uczyła się gramatyki i założyła specjalny słownik na najważniejsze słownictwo. Potem były książki, które towarzyszyły jej nawet w kuchni podczas gotowania obiadów. Przyrządzała polski posiłek i przerabiała kolejną lekcję. Uczyła się sama, bo Krzysztof pracował do późna, a kiedy wracał do domu, to rozmawiali tylko po angielsku.
W 1966 roku pojechali do Polski – do Katowic i Rybnika na Dolnym Śląsku– rodzinnego miasta Krzysztofa (po wielu latach dowiedziała się, że Rybnik i Hildesheim to miasta partnerskie) i tam podczas trzymiesięcznego pobytu poznała całą rodzinę Krzysztofa. Było fantastycznie. Wtedy dużo już rozumiała, ale swobodnie używała jedynie zwrotów grzecznościowych i potrafiła śpiewać „Pije Kuba do Jakuba…” Jego rodzina była bardzo zdziwiona, ale i zadowolona, że tak chętnie i szybko uczy się polskiego.
„Opi” miała dużo okazji by używać mowy polskiej, ponieważ często odwiedzali Polskę a i rodzina często przyjeżdżała do Anglii. Dzisiaj z łezką w oku przypomina sobie tamte trudne czasy. Mówi, że w Niemczech zaraz po wojnie też było biednie, natomiast kiedy ona była już dorosła wszyscy o tej biedzie zapomnieli. Natomiast w Polsce było szaro i smutno, puste półki w sklepach, ale ludzie mili, z poczuciem humoru i bardzo serdeczni. Zachwyca ją polska gościnność, teraz i dawniej, kiedy zawsze stoły „uginały” się od jedzenia a biesiada trwała do późnych godzin nocnych. W Niemczech takie „coś” jest nie do pomyślenia, ponieważ Niemcy umawiają się na kawę i spotkanie trwa nie dłużej jak pół godziny, a gość nie może się więcej niczego spodziewać oprócz tej ustalonej kawy.
Z tamtych lat…, przypomina sobie siostrę Krzysztofa Danusię i lekcję nauki słów „nie ma”. Danusia często wchodząc do sklepu pytała o różne artykuły, a w odpowiedzi zawsze słyszała „nie ma” – Hilda roni łzy. Dla niej tamta sytuacja polityczna Polski była bardzo interesująca, ponieważ urodziła się w Niemczech i jako dziecko czasami o Polakach słyszała różne, niepozytywne rzeczy, które w zderzeniu z rzeczywistością okazały się nieprawdziwe. Rozmawiała o tym z mężem, ponieważ nigdy nie było między nimi tematów tabu oraz takich, które mogłyby ich podzielić. U Krzysztofa w rodzinie były powiązania z Niemcami – nawet przez pewien okres jego rodzina stała przed dylematem, czy będą Polakami, czy Niemcami. Ostatecznie rodzice zadecydowali, że byli, będą i są Polakami.
Krzysztof był katolikiem, w takim duchu wychowali też swoich synów i dlatego święta Bożego narodzenia oraz Wielkanoc obchodzili zgodnie z tradycją polską, ale w sprawach wiary nie narzucał jej swojej woli. Dzisiaj ani ona, ani jej dorośli synowie z rodzinami, mimo, że Krzysztofa już od trzech lat nie ma, nie wyobrażają sobie Wigilii bez uszek, czy barszczu. Hilda na co dzień prowadzi polską kuchnię i uprawia ogród „po polsku” – wygospodarowała kilka grządek na „warzywnik”. Jej dom „pachnie” polskością.
Krzysztof lubił rozmawiać o polityce, dlatego wieczory spędzali na dyskusjach o tym, co dzieje się na świecie. Wracali także do czasów drugiej wojny światowej, w której przecież Niemcy i Polska byli głównymi stronami, ale nigdy nie poróżniły ich te tematy. Hilda uważa, że to także dlatego, że mieszkali w Anglii (przez 45 lat w jednym domu) w zachodnim Londynie, który teraz i przed latami remontowali Polacy. Anglia była ich domem, bo Krzysztof zdawał sobie sprawę, że z pewnych względów – światopoglądowych – nie mógł by już mieszkać w Polsce – prowadził na ten temat dyskusje ze swoim bratem – Jankiem. Z nim także żartował. Hilda lubiła te dowcipy, które ich zdaniem były inteligentniejsze, od tych, które o Polakach słyszała w Niemczech.
Polacy na Wyspach…
Tu w Anglii, jej zdaniem ludzie mogą być „wolniejsi”, bardziej otwarci, mogą realizować swoje marzenia i tacy zdaniem Hildy, są Polacy. Hilda zna dużo Polaków, ponieważ była częstym gościem w kościele na Ealingu – wśród nich znajdują się ich wspólni wieloletni przyjaciele, np. pani Janina, która „po polsku” pomaga jej pielęgnować ogród. Polacy są serdeczni, mają „dobre” serca, pracowici i uczynni – uważa.
– Kiedy w sklepie, banku, restauracji spotykamy się z miłą obsługą to, to oznacza, że mamy do czynienia z Polką lub Polakiem – mówi. Polacy są grzeczni i godni zaufania (25 lat temu Polacy kładli kafle w ich kuchni na podłodze – do dzisiaj nie trzeba było przeprowadzać remontu, bo nie było takiej potrzeby).
Krzysztof miał gorsze zdanie o Polakach, ponieważ sam był Polakiem i znał złe nawyki swojego narodu. Hilda zdaje sobie sprawę z tego, że Polacy jak ludzie innych narodowości również nadużywają alkoholu, awanturują się, czy przekraczają granice prawa, ale nie potrafi nawet takich rzeczy dostrzegać i jest szczęśliwa, że codziennie w tak wielu miejscach może słyszeć polską mowę, bo to przecież prawdopodobnie drugi po angielskim język na Wyspach. Wśród Polaków tutaj i w Polsce czuje się jak w domu, jeśli miałaby kiedykolwiek gdzie indziej zamieszkać niż w Anglii, z pewnością wybrałaby Polskę – właśnie planuje kolejną podróż do rodziny w „jej” kraju. Dzisiaj, po śmierci męża nadal podejmuje gości polskim zwyczajem i chociaż rozmowy przy stole toczą się głównie po angielsku, czasami po hiszpańsku, niemiecku czy portugalsku (synowie i ich rodziny posługują się tymi językami i słabo mówią po polsku) to nadal „ugina się” on pod ciężarem smakołyków z polskiej kuchni. Nie brakuje na nim pierogów, zup i ciast.
Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj-Martynowska