Zachęcam do odwiedzin galerii POSK-u, gdzie wystawa prac Aleksandra Wernera przypomina tego ciekawego emigracyjnego artystę, należącego do pokolenia, które po wojennej tułaczce debiutowało już w Anglii. To zorganizowana z inicjatywy brytyjskich przyjaciół pośmiertna retrospektywa, wybrana z dorobku artysty, z tego, co pozostało jeszcze w jego domu, w Margate. Zgodnie z wolą Wernera sporo jego prac pojechało jeszcze za jego życia do Polski, by wzbogacić zbiory galerii sztuki emigracyjnej Uniwersytetu Toruńskiego, troszczącego się o dorobek wielu polskich tworców na uchodźdztwie. Wystawa daje też pewnie ostatnią okazję zakupu zanim i te pokazywane tu grafiki, rysunki, kolaże i rzeźby znajdą swe ostateczne schronienie na muzealnych ścianach i w magazynach toruńskiej kolekcji. Dobrze, że istnieje, choć czasem żal, że tu w Wielkiej Brytanii, gdzie przez dziesięciolecia nasi artysci tworzyli wzbogacając życie polskiej wspólnoty, nie ma niestety stałego miejsca, skromnego budynku specjalnej fundacji czy niewielkiego muzeum, w którym można by dorobek ich oglądać. Gościnne ściany klatek schodowych i korytarzy POSK-u są jedynym miejscem, o którym wiem i gdzie w potrzebie przychodzę chcąc komuś pokazać bogactwo i różnorodność sztuki tworzonej przez Polaków w Wielkiej Brytanii.
Trudno jednak wymagać by mogły to zadanie oddać należycie. To osobiste dary i niektórzy ważni artyści nie są tu reprezentowani, gdy inni, jak piękny portret córek Zdzisława Ruszkowskiego tajemniczo zniknęły ze ściany. Daj Boże, że ten akurat obraz wisi może teraz w którymś z pokoi tutejszych instytucji (oglądany niestety tylko przez niewielu), kto wie jednak może po prostu ktoś ukradkiem zdjął go ze ściany i wyniósł po kryjomu. Dociec trudno. Nie ma w POSK-u nigdzie na ścianie łatwo dostępnej informacji, listy-przewodnika po tym, co można tu oglądać, nie mówiąc już o pełnym katalogu darowizn dla tej skromnej stałej galerii na korytarzach. Młodsi artyści (chyba z wyjątkiem obrazu Agaty Hamilton) nie poszli śladem starszych, prac swoich nie ofiarowują czemu też dziwić się trudno skoro nie ma już miejsca by je pokazać.
Nie narzekam, stwierdzam tylko rzecz oczywistą, że słabo dbamy o to co mogłoby być powodem do dumy dla nas i naszych dzieci, a może i duchowym wsparciem, pomocą dla młodych tworzących dziś w Wielkiej Brytanii polskich artystów, dając im poczucie należenia do długiej i bogatej tradycji. Jest jednak jak jest i cieszyć się trzeba, że znajdują się czasem ofiarni brytyjscy przyjaciele, którzy jak Doreen Blow, organizatorka obecnej wystawy Aleksandra Wernera, nie szczędzą kosztów i starań, by twórczy dorobek ich polskich kolegów – artystów nie został zapomniany.
Wystawa, świetnie powieszona (z dbałością o przejrzystość dzięki staraniom młodego artysty, kuratora Mathew de Pilford), unikając chaosu przepełnienia, zdołała przedstawić różnorodność plastycznych zainteresowań Wernera. Na ścianach drzeworyty, rysunki i kolaże. Jeden, dość słaby moim zdaniem, ale ponoć ulubiony, abstrakcyjny obraz Wernera. Na niskich postumentach i podłodze rzeźby z terrakoty i szkła, a w oddzielnej gablocie jeszcze kilka mniejszych rozmiarami realizacji z topionego i partiami barwionego szkła. W całej tej różnorodności czuje się ewoluującą jedność myślenia, zainteresowanie zawęźloną dynamiczną formą i rytmami ruchu
Z zobowiązującym dziedzictwem kilkusetletniej, artystycznej tradycji w rodzinie, Aleksander Werner (1920-2011) zaczynał jako grafik użytkowy i ilustrator. Jeszcze zanim z wojennej tułaczki przybył w roku 1946 do Anglii, jego graficzne talenty znalazły użytek w okazjonalnych wydawnictwach i pismach Polskiej Armii na Bliskim Wschodzie, gdzie znalazł się w roku 1942, po wcześniejszym aresztowaniu przez Sowietów we Lwowie i zsyłce do łagru w syberyjskiej tajdze. Zaraz po wojnie, we Włoszech w grupie młodych żołnierzy – artystów rozpoczął studia w rzymskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jak wielu jego rzymskich kolegów kontynuował je potem w londyńskiej Sir John Cass School of Art., gdzie specjalizował się w drzeworycie. Na wystawie oglądamy kilka pięknych przykładów ciętych w drewnianej desce wizerunków ilustrujących tak mityczne, jak i biblijne tematy(„ Brodaty prorok”, „Anioł powstrzymujący rękę Abrahama”, „Tezeusz zabijający Minotaura” z 1949 r.) obok „Kobiety w koralach (1954) i realistycznej sceny z dziećmi na plaży. Zwarte w formie emanują wrażliwością i liryzmem nawiązującym do ekspresji grafiki ludowej.
W czasie wernisażu grafiki na ścianch uzupełniła jeszcze dodatkowa prezentacja szeregu obwolut i ilustracji Wernera, projektowanych przez artystę w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dla brytyjskich wydawców (takich jak Sylvan Press, Jonathan Cape, Macgibbon & Kee i innych) oraz dla londyńskiej Oficyny Stanisława Gliwy, którą reprezentował ilustrowany przez Wernera tom wierszy Jana Rostworowskiego „Słowik i Miecz” (1966). Wystawa nie odnotowuje dat powstania poszczególnych prac (można je czasem odnaleźć w podpisach), ale nawet wspomniane przykłady grafiki użytkowej, książkowych okładek, pozwalają odnotować ewolucję sztuki Wernera.
Pisać o abstrakcjach trudno, bo nazywanie w nich czegokolwiek zamraża wieloznaczność ulotnych niuansów, sugestii i wrażeń, jakich doznajemy oglądając abstrakcyjne dzieła. Ta płynność i zmienność, przenikanie, niknięcie i wyłanianie się, do końca fascynuje Wernera. Abstrakcyjne kolaże, które zaczął uprawiać w późnym okresie życia będzie nadal próbował realizować już po wylewie, jaki w roku 1996 sparaliżował połowę jego ciała. Tajemnicze czeluście, mroczne głębie i przesłony wyimaginowanych przestrzeni kolaży prezentują jeszcze inny, mniej wcześniej eksplorowany przez artystę aspekt sztuki – domenę koloru.
Po latach, po wylewie nie mógł już Werner mówić, ale wciąż mówią za niego i o nim samym te głębokie, subtelne i wrażliwe prace. Zachęcam do odwiedzenia wystawy.
Andrzej Maria Borkowski