W dziedzinie humoru, naród na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, choć żenują te, które namiętnie wypowiada w postaci miernych kabaretów różnych Neonówek i Ani-mru-mrów. A głupie to, a wulgarne, a do poczciwej rubaszności nawet temu daleko. Telewizyjne potworki święcą triumfy wśród gawiedzi, a lotność słowa zamknięto w trumience bytu minionego. – Cóż zostaje? Wspomnienie – jak w narodowej epopei odpowiedziała Hrabiemu Telimena. Wspomnienie wydobyte z odtwarzacza lub znalezione na pchlim targu książek. Jednym z klasyków klasy wysokiej jest Marian Załucki. Jego satyryczne wierszyki – wzięte z obserwacji codzienności PRL-u, własnego losu i damsko-męskich utarczek – gościły ostatnio w saloniku Ogniska Polskiego.
Spotkany przelotem na korytarzu POSK-u Janusz Guttner zapytał: – Załuckiego znasz? Wiem kto zacz.
Na podwieczorek zapraszał Związek Pisarzy. Wystąpili: Renata Chmielewska, Małgosia Rusiecka i Guttner, który pospołu z Katarzyną Bzowską rzecz zaaranżował. Szkoda tylko, że na korytarzu POSK-u nie spotkał jeszcze chociaż setki znajomych, którzy lubią słowo. Żal dziesiątego czytania poetów, tak słabo, tak nielicznie tłumnego. Gdzie studenci PUNO, uniwersytetów londyńskich, gdzie młodzi poeci, których wyszukuje Aleksy Wróbel? Nie chce się już iść do Ogniska, nie ma komu go zaludniać, choć dzieją się w nim rzeczy cenne, dobre i wesołe. Tablica ogłoszeń, wisząca przy wejściu, rzadko bywa pusta, choć nie wszystko co się doń przypina, w Ognisku właśnie musi mieć miejsce. Buntownicy, którzy tak bronili go przed upadkiem, latem zeszłego roku, nie ciekawi są tego, co się w nim odbywa. Po co więc bronili? Powołując się również na konieczność zachowania legendy, nie chcą jednak uchylić jej rąbka, a przecież ów podwieczorek z Załuckim był także nawiązaniem do barwnej ogniskowej przeszłości, gdy w latach 60., na klubowej scenie, wystąpił warszawski kabaret Wagabunda. Recenzujący ów wieczór w roku 1965 sam Marian Hemar, postawił występ swego imiennika na pierwszym miejscu: „Widać jak wypracowane są te wierszyki, jak je autor poleruje i szlifuje, ile w nie wkłada talentu, rzemiosła i zabawy; szuka dobrych rymów, nie zadawala się jedną puentą żartu, ale stwarza wierszyki-sytuacje, wierszyki-skecze, w których dowcip stopniuje się poprzez warianty i konsekwencje surrealistycznej logiki, groteska jest zawsze logiczna, aż do absurdu. Wydaje mi się, że Załucki jest przede wszystkim humorystą, który widzi świat od strony śmieszności, nie satyrykiem, który patrzy od strony słuszności. (…) byłby ozdobą każdego kabaretu, z pewnością byłby szlagierem w dawnym Qui Pro Quo”.
Był więc Załucki humorystą. Uprawiał satyrę, która łączyła w sobie spostrzeżenia obyczajowe, jak i docinki polityczne (gdy tykał np. Cyrankiewicza), a satyra polityczna „może być zawsze potężną bronią” jak zauważył Ludwik Lawiński w książeczce pt. „Humor za żelazną kurtyną”, wydanej własnym sumptem w Londynie, w 1954 roku. W książeczce tej znajdziemy taką oto anegdotkę: do tramwaju w czasie jazdy wskakuje starszy pan, niechcący następując na nogę siedzącej niewiasty. Cham – powiedziała, syknąwszy z bólu. Mimo, że facet mocno się usprawiedliwiał, powtórzyła mu kilkakrotnie: cham. Zażądał, by fakt jego chamstwa potwierdziła na piśmie. Na to niewiasta: nie dość, że mi pan zrobił krzywdę – chce mnie pan jeszcze zaskarżyć do sądu? – Ależ skąd! – odpowiedział facet. – Jak będę miał na piśmie, że jestem cham, będzie mi łatwiej zapisać syna na uniwersytet.
Obyczajowo więc, ale i politycznie, bo co wówczas nie było polityką, i co nie jest nią dzisiaj? Jej idiotyzmy i obowiązujące reguły życia codziennego niezrównanie demaskowali humoryści PRL-u, by wymienić tylko tych najgłośniejszych: Smoleń i Laskowik, Pietrzak, Daukszewicz, Waligórski, Lipińska. Dzisiaj, demaskatorska siła humoru wycelowanego w naszych sejmowych i rządowych oficjeli, ledwo trzyma się na powierzchni. Uprawiający, w programie „Ale Plama”, satyrę polityczną duet Rewiński & Piasecki już dawno wyleciał z repertuaru postępowej telewizji TVN. W odbiciu szklanego ekranu paradują kabarety dla ćwierćinteligentów. Wolność humoru obecna jest jedynie w internecie, bo w nurcie ogólnodostępnym pluralizmu nie ma. I nawet Załuckiego darmo szukać na księgarskich półkach, choć jak mówiła w Ognisku jego córka i wtórował zięć: podobno istnieje nadzieja, że coś się w tej kwestii zmieni i antologia Załuckiego zostanie wznowiona, o ile uda się przekonać wydawnictwo, że popyt nań jednak się znajdzie. Wystarczy zajrzeć do wspomnianego internetu, by stwierdzić, że to możliwe. Nagrania Załuckiego są chętnie odtwarzane i komentowane po wielekroć. Pora zatem przybliżyć jego sylwetkę.
Wychował się w Kołomyi, co zasiało w nim śpiewny kresowy akcent, niewątpliwie jeden z jego scenicznych atrybutów. Skończył podchorążówkę artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, walczył w kampanii wrześniowej, a potem los rzucił go do Krakowa, gdzie „referował na co dzień” w przedsiębiorstwie naftowym. W latach 50. zrezygnował z kariery urzędniczej i powrócił do tego, co rozpoczął już we Lwowie, a mianowicie pisania: fraszek i wierszyków. Postanowił żyć z pióra i rozpoczął współpracę z „Przekrojem”, „Szpilkami”, prasą krakowską. Prywatnie cieszył się żoną i dwiema córkami, oraz wspólnym dachem z teściową. W Krakowie zajmowali ciasne mieszkanko, czego w żaden sposób Załucki zmienić nie mógł, mimo usilnych prób i nalegań kierowanych do kierowników miasta, więc gdy okazało się, że w Warszawie czeka M-coś liczące około 70 metrów na ostatnim piętrze bloku, rodzina Załuckich z żalem, lecz w konieczności, opuściła gród Kraka. W stolicy scenicznie wiodło mu się dobrze. Ponad 11 lat występował w trupie Wagabundy, z którą objechał kawał świata. Występował w teatrach Buffo i Syrena oraz w kabaretach „U Lopka”, „Dudek” i w popularnych programach, w telewizji i radiu, m.in. w słynnym „Podwieczorku przy mikrofonie”. Z ciekawostek: był wiernym kibicem Cracovii, na cześć której napisał garść wierszyków i jednym z pierwszych, w towarzystwie krakowskim, mężczyzn zmotoryzowanych.
Cichociemny, Roman R. Lewicki, który osiadł po wojnie w Anglii, był ciotecznym bratem Mariana Załuckiego. A gdzie satyryk, tam i wspomnienie o nim trącić musi anegdotą: „Któregoś roku, po występach w Ameryce, przejeżdżając przez Londyn zatrzymał się u nas. Narzekał, że pewnie znowu na granicy będą mu przetrząsać osobisty bagaż, szukając nie wiadomo czego. Zwrócił się wtedy do mnie z prośbą o przechowanie fraszki, którą na tę okazję napisał: I tak przerzucali moje kufry, zaglądali do waliz, nie zajrzeli do d… a tam miałem socjalizm.