01 kwietnia 2013, 10:06 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Afryce

Z Rosji wyjechaliśmy w sierpniu. Rzadko kto chciał jechać do Afryki. Ludzie się bali, że albo ich zjedzą tubylcy, albo rozszarpie lew. Dziwne, że po takich przejściach jeszcze sobie ubzdurali, że Afryka to zguba ostateczna. Dla mojej mamy i babci była marzeniem, bo najdalej od Rosji. Do Tangi dobiliśmy 5 listopada 1942 r. Jak jechaliśmy potem do Tengeru, babcia mówiła, że o tym wszystkim, co widzieliśmy za oknami pociągu, czytała w „Listach Sienkiewicza”. Ja miałam wtedy 10 lat.

Barbara Matuchniak jest emerytowaną nauczycielką matematyki. Prezesuje Kołu Lwowian, od niedawna pracuje na rzecz Polish Retired Persons Housing Association na Ealingu. Od ponad dziewięciu lat pomaga dzieciom z okolic Tengeru, gdzie spędziła sześć lat własnego dzieciństwa. Pomoc ta zaczęła się od apelu w Dzienniku, który w styczniu 2003 r. zamieściła Krystyna Pryjomko-Serafin. Opisała spotkanie z ks. Jackiem Rejmanem, którego poznała podczas powrotu do miejsca, gdzie mieścił się „Polish Settlement Camp Tengeru”.

– Opowiedział jej o pracy sióstr zakonnych św. Gemmy Galgani, które zajmowały się kobietami odbywającymi karę w więzieniu na obrzeżach Arushy, najbliższego miasta od naszego obozu. Te kobiety miały wyroki, albo latami czekały na proces. Siostry nosiły im mydło, podpaski, a czasem słodycze, bo razem z matkami w więzieniu były ich dzieci, bardzo małe, albo niemowlęta, które tam się rodziły. Trudno mówić tu o jakimś systemie sprawiedliwości. Po powrocie Krysia zapytała nas, czy nie możemy odwdzięczyć się Afryce za te sześć pięknych lat, gdzie jako dzieci odżywałyśmy po Rosji. Odzew od Polaków z Tengeru był fantastyczny. W przeciągu czterech miesięcy zebrano 10 tysięcy funtów. Na początku zbiórka nie była sformalizowana, dopiero po naszym zjeździe w Fawley Court, w 2004 r. założyliśmy organizację St Gabriele Home, a po wyjeździe Krysi do Polski, przemianowaliśmy się na Sponsors of St Gabriele Home i pod taką nazwą działamy – opowiada Barbara Matuchniak.

Kwota, która zapoczątkowała lawinę pomocy organizacji z kilku krajów, wolontariuszy, składek studentów i wielu innych gestów, przyszła od tych, których Afryka ukoiła. W 1942 r. do Tengeru przybyło 5 tysięcy Polaków, w tym ponad dwa i pół tysiąca dzieci. Zobaczyły okrągłe, bielone domki, które przypominały ule, w języku suahili nazywały się zresztą podobnie: „Tokule”. Dach stożkowaty z drągów agaw, przeplatany wikliną, kryty trawą, liściem bananowym lub palmowym. Domki prymitywne, ale własne. Dominował nad nimi szczyt Meru i pokryty śniegiem Kilimandżaro. Teren obejmowały strumienie, z zachodniej strony jezioro Duluti w kraterze wygasłego wulkanu, od północy gaje bananowe, będące własnością tubylców, od południa sawanny, będące własnością królewskiego szczepu Masajów. 10 mil od polskiego osiedla było miasteczko Arusha, gdzie większość sklepów należała do Hindusów.

Nauka zabliźnia – wspomnienia

Pani Barbara, kilka stron swoich niedługich, zbyt lapidarnych wręcz wspomnień, poświęca Afryce. Od pierwszego dnia uchodźcy mieli wrażenie, że wreszcie będzie im dobrze. Większość znała życie wiejskie, więc pod ich dyrektywą wyrównywano teren, usuwano kamienie i zakładano ogródki. Po przybyciu ks. Dzieduszki dorośli zbudowali kościół, dla prawosławnych cerkiew, a dla Żydów bożnicę. Powstała piekarnia, masarnia i mleczarnia; szwalnia i warsztat wyrobów ze skóry; hodowano świnie i krowy. Wśród dorosłych znaleźli się nauczyciele, drzwi służyły jako tablice, a dzieci malowały rysunki sokiem wyciskanym z kwiatów. Podręczników było mało, dzielono się nimi skrupulatnie i nauka kwitła. Gremialnie zapisywano się do harcerstwa, Sodalicji Mariańskiej, chórów i na naukę gry na fortepianie i innych instrumentach. Tengeru stało się polskim miasteczkiem.

Do 1945 r. za obóz odpowiadał polski rząd londyński. Po przekazaniu narodowego złota rządowi Polski Ludowej, sytuacja obozu bardzo się zmieniła. Wstrzymano społeczną opiekę dla najbiedniejszych. Rada osiedla, pod przewodnictwem ks. Rogińskiego, zwróciła się do mieszkańców o dobrowolne opodatkowanie się na 3 procent. Sierociniec wystawił w tym trudnym okresie trzy sztuki: „Z biegiem Wisły”, „Króla Bałtyku” i „Noc Świętojańską”. The East Africa Standard recenzował: „Polskie sieroty – polskimi ambasadorami”.

W styczniu 1945 r. UNRRA zorganizowała rejestrację, którą Polacy odebrali jako przykrywkę pod tworzenie list wyjazdowych do Polski Ludowej. Karty rejestracyjne były po angielsku i prawie nikt ich nie rozumiał. Wymagano zgłoszenia stałego miejsca pobytu w Polsce, bez względu na granice. Większość pochodziła z Kresów, stracili więc miejsce stałego pobytu. Delegat UNRRA potwierdził: celem rejestracji jest repatriacja. Kategorycznie odmówiono. Chętnych na wyjazd było tylko 12 osób, delegat więcej się nie pokazał.

W maju wybuchła radość wśród Anglików, koniec wojny. Brytyjski komendant obozu, płk Minnery, przed wyjazdem na urlop żegnał Polaków słowami: „We wszystkich naszych dziękczynnych nabożeństwach musimy wznieść specjalną modlitwę, aby polska sprawa została sprawiedliwie załatwiona”.

Potem znowu życie w Tengeru powróciło na swój tor. Nauka postępowała, dyscyplina była wzorowa. Do 1948 r. odbyły się trzy matury. Działały cztery przedszkola, trzy szkoły powszechne, gimnazjum, liceum humanistyczne i matematyczno-fizyczne. Było gimnazjum kupieckie, zawodowe, szkoła muzyczna, mechaniczna i rolnicza. Basia uczyła się w III klasie gimnazjum ogólnokształcącego.

Kiedy o przeniesieniu II Korpusu do Anglii zaczęto łączyć rodziny wojskowych, rodzinie Basi groził wyjazd do Polski Ludowej, w wojsku nie mieli nikogo. O sprowadzenie ich do Anglii zabiegał jej późniejszy ojczym, ale stało się to możliwe dopiero dzięki babci. Miała 78 lat, była córką powstańca styczniowego, stać ją było na decyzję, która uprościła życie jej bliskim. Zdecydowała się na wyjazd. Matkę z córką wpisano wtedy w rubrykę z tanią siłą roboczą. Po przyjeździe do Wielkiej Brytanii miały zostać odesłane do zamożnej, brytyjskiej rodziny: matka jako gospodyni, Basia jako służąca.

Teraźniejszość

W 2005 r. w Tengerze stał już pierwszy dom dla dzieci.

– Z początkiem 2008 r. zarejestrowaliśmy organizację charytatywną. Wpadliśmy na pomysł, że jeśli dostaniemy deklarację od stu osób o corocznych wpłatach po 30 funtów, będziemy mieli trzy tysiące plus Gift Aid, co wystarczy na utrzymanie dziesięciorga dzieci, które siostry miały już pod swoją opieką. Wtedy do pomocy włączył się niemiecki Caritas, który wybudował przedszkole. Dwa pokoje zaoferowano siostrom i wtedy wzięły pod opiekę dalsze trzydzieścioro dzieci z wiosek i zaczęły prowadzić to przedszkole. Liczba dzieci stale się powiększała i urzędnicy stwierdzili, że chłopcy nie mogą spać z dziewczynkami w tym samym domu, więc trzeba było wybudować drugi. Ufundowała go nasza rodzina, na pamiątkę mojego taty. 10 kwietnia 1940 r. został aresztowany przez NKWD, a nas wywieźli trzy dni później. Dopiero w 1998 r. jego nazwisko znalazłam na liście katyńskiej. Tym domem chcieliśmy go upamiętnić, bo chociaż jest niby pochowany w Bykowni, nie mamy potwierdzenia, że jego ciało zostało tam znalezione. Chcieliśmy zresztą, żeby pozostał żywy ślad jego pamięci. Powiedziałam moim dzieciom tak: babcia, jej siostra i wasza prababcia, a matka mojego taty, byliśmy w Afryce, oddajmy jej więc coś od siebie. I tak się stało, wybudowaliśmy dom, wisi w nim tabliczka dedykowana ojcu.

Pod opieką sióstr jest 300 dzieci, mieszkają w dwóch domach. Trzeci, który powstał z myślą o siostrach, zajmują wolontariusze, a przyjeżdżają tam również z Polski. Jest elektryczność i ciepła woda. Buduje się teraz szkoła, londyńska organizacja ufundowała w niej już dwie klasy, a teraz buduje trzecią. Siostry chcą doprowadzić do tego, aby ośrodek był samowystarczalny. Otacza go ponad 3,5 akra ziemi pod kukurydzę, a z lokalnym więzieniem Jacek doszedł do porozumienia, że jak trzeba ją zebrać, to przychodzą mężczyźni z męskiej części więzienia. – Nasza organizacja jest tylko częścią wielkiej wspólnoty, która tej sprawie pomaga, ale faktem jest, że początek dali polscy Afrykańczycy – mówi pani Barbara.

Kiedy 2 lata temu jechała do Tengeru z córką i synem, wieźli dwa olbrzymie toboły wypełnione zabawkami i rzeczami, które zrobiła dzieciom na szydełku: pelerynki, spódniczki, wszystko bajecznie kolorowe. Kiedy celnik usłyszał, że to dla St Gabriele Home, o nic nie pytał. Ośrodek powstały w pobliżu polskiego obozu uchodźców jest w Tanzanii otoczony szacunkiem i wdzięcznością.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_