13 maja 2013, 12:45 | Autor: Małgorzata Bugaj-Martynowska
Jak zadecyduje mama?

Aborcja na Wyspach jest bezpłatna i legalna pod warunkiem, że kobieta posiada ubezpieczenie tzw. National Insurance Number NIN. Z przepisów jasno wynika, że aby uzyskać takie ubezpieczenie należy podjąć jakąkolwiek pracę i wystąpić o swój numer NIN. Jeśli natomiast kobieta nie posiada takiego ubezpieczenia, zabiegowi aborcji może poddać się w prywatnych klinikach, jednak tam taka usługa kosztuje, i to sporo.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

 

Sytuacja taka jednak nie przeszkadza m.in. Polkom w przybywaniu na teren UK i w ramach turystyki aborcyjnej poddawania się zabiegowi usunięcia ciąży. W ramach tych procedur „turystki” zaopatrują się także w środki wczesnoporonne, a nawet wykonują badania prenatalne płodu. Wszystko w myśl legalnych przepisów i jak się okazuje… licznych nadużyć. Parlamentarzyści brytyjscy są zdecydowanie przeciwni procedurom uprawiana turystki aborcyjnej. Uważają, że ze względu na ograniczenia prawne w tej kwestii w krajach kobiet, z których pochodzą klientki klinik aborcyjnych (np. z państw rzymsko-katolickich), brytyjskie kliniki nie powinny świadczyć na ich rzecz tego typu zabiegów. Zbytnia swoboda w brytyjskich przepisach zdrowotnych godzi w politykę finansową brytyjskiego NHS. A proceder nadal trwa…

Kobiety mówią, że powody podjęcia decyzji o aborcji bywają różne. Według kobiet, które poddały się zabiegowi usunięcia ciąży, powody te niekoniecznie były postrzegane wyłącznie z jednej pespektywy – zmierzenia się z odpowiedzialnością urodzenia i wychowania potomstwa. Aborcja, według naszych rozmówczyń: to czasem wybór, a czasem konieczność, wcale nie wynikająca z powodu obarczenia płodu wadą genetyczną.

 

– Mogłabym już mieć 15-letnie dziecko – mówia Magda, która przyznaje, że pierwszą ciążę usunęła w Polsce, 16 lat temu, kiedy sama miała 17 lat. – Byliśmy młodzi, za młodzi, żeby założyć rodzinę i za mało dojrzali, żeby wziąć takie zadanie na swoje barki. To była klasyczna wpadka dyktowana pierwszymi doświadczeniami seksualnymi. Nikt nas wcześniej nie uświadamiał, w domu sprawy seksu traktowane były jak „tabu”, a w szkole lekcje na temat „Przystosowania do życia w rodzinie” wszystkich śmieszyły, bo prowadziła je nasza wychowawczyni, która była tzw. „singielką”. Wtedy nazywaliśmy ją po prostu – starą panną. I cóż… stało się. Poznałam Marka, zakochaliśmy się i dalej już poszło. Po kilku miesiącach znajomości okazało się, że jestem w ciąży. To był szok, strach, bezradność, wstyd i wszystko naraz, bo pochodzę z małej wioski. Rodzice zareagowali krzykiem, bardzo emocjonalnie, nerwowo. Najpierw chcieli mnie wyrzucić z domu, potem wysłać do pracy. Matka „załamywała ręce”, mówiła, że jestem za młoda, a mój partner nieodpowiedzialny i zamiast rozmawiać o naszej przyszłości z dzieckiem, postanowiliśmy – tzn. uzyskaliśmy taką pomoc, przekonano nas, a najbardziej mnie, bo Markowi to było na rękę – ciążę usunąć. Zostaliśmy zahukani, wywierano na nas presję psychiczną i w konsekwencji zostaliśmy zostawieni sami sobie. Wydaje mi się, że nie mieliśmy innego wyjścia. Zresztą rodzice nie wierzyli w powodzenie naszego związku. Mylili się – opowiadała Magda, która dodała, że zabieg wykonał lekarz prywatnie, w swoim domowym gabinecie, w wielkiej tajemnicy, po znajomości i za krocie, bo wtedy była już ustawa antyaborcyjna.

– Musiałam dołożyć ze swoich oszczędności, otrzymywałam kieszonkowe i zbierałam na komputer. Potem dochodziłam do siebie sama – przede wszystkim psychicznie i nadal nie wiem, czy już wszystko jest w porządku, skoro po latach, będąc już w UK, zdecydowałam się na drugi zabieg. Tym razem poszło gładko, po prostu nie chciałam mieć trzeciego dziecka, bo mam już dwoje. Zawiodły mnie tabletki antykoncepcyjne, a raczej nieprzestrzeganie przeze mnie radykalnych procedur ich zażywania i stosowania szczególnej ostrożności, szczególnie wtedy, gdy się dużo pali i łączy je z kuracją antybiotykową. Decyzję o aborcji podjęłam sama. Było mi łatwo, bo tutaj jest to powszechne i nie dorabia się do tego żadnej ideologii. Na początku nie mówiłam nawet mężowi, dopiero trzy dni przed zabiegiem poinformowałam go o całej sytuacji. Powiedział, że to moja decyzja, bo on nie jest kobietą i nie wie, co to znaczy być w ciąży i rodzić dzieci. Na zabieg poszłam sama, wszystko trwało krótko, nikt mnie nie oceniał, nie miałam poczucia winy. Nie wiem, czy mam wyrzuty sumienia. Może miałam za pierwszym razem, bo zostałam wychowana w Polsce, a tam łatwiej się jest deklarować, że jest się katolikiem i oczywiście większość jest przeciwna aborcji, tylko jak trzeba takiej kobiecie pomóc – to wtedy okazuje się, że brakuje konkretnych działań. W szkole brak solidnej edukacji, środki antykoncepcyjne są drogie, a ksiądz z ambony przeciwstawia się ich używaniu. Mam jednak taki niepokój w sobie, zwłaszcza kiedy patrzę na moje narodzone dzieci, bo myślę czasami o moich aborcjach i wiem, że gdybym nie zrobiła tego wiele lat temu po raz pierwszy, to ten drugi raz nie przyszedłby mi tak łatwo – mówiła „Dziennikowi” Magda, mama sześcioletniej Weroniki i czteroletniego Tomka, która zaznaczyła, że aborcja w jakimś stopniu pozostawia swoje piętno w psychice kobiety.

– Nigdy nikomu bym jej nie poleciła, bo nie jest jedynym rozwiązaniem na niechcianą ciążę, ale też nigdy bym nie potępiła kobiety, która decyduje się na zabieg – dodała.

 

To tylko tabletka

Iwona ma za sobą jeden zabieg usunięcia ciąży i dwukrotne stosowanie pigułki wczesnoporonnej. Pierwszą ciążę usunęła cztery lata temu, w trzy miesiące po przyjeździe na Wyspy. Mówi, że to był właściwie jeden z głównych powodów jej przyjazdu do Londynu – jeżeli nie główny, to zdecydowanie kluczowy w jej życiu – ponieważ o ciąży dowiedziała się robiąc test krótko po rozstaniu ze swoim chłopakiem. Według niej ciąża mogła być zagrożona, bo w rodzinie jej partnera były osoby z wadami genetycznymi. Wcześniej nie brała tego pod uwagę, ale kiedy sobie uświadomiła, że może być zmuszona w Polsce do urodzenia dziecka z wadą, postanowiła nie urodzić. Decyzję o przyjeździe do Londynu podjęła natychmiast, bo miała tutaj już dwie siostry, które układały sobie życie na brytyjskiej ziemi. Przyjechała do jednej z nich.

– Moja starsza siostra postanowiła mi pomóc, chociaż jest raczej przeciwna aborcji, ale nigdy nie lubiła mojego chłopaka i rozumiała moją sytuację. Wybrała dla mnie „mniejsze zło”. Trzeba było mi załatwić NIN i zapisać mnie do lokalnej przychodni, a czas naglił i ciąża rozwijała się. Byłam załamana, wypierałam z siebie fakt, że mogę mieć dziecko, którego nie chcę. Tutaj zabieg wykonano mi za darmo, ale poprzedziły go spotkania, rozmowy, oglądanie filmów o aborcji. We wszystkim towarzyszyła mi siostra, bo ja nie mówiłam po angielsku, dzięki temu było mi łatwiej przejść przez tą całą procedurę. W pewnym momencie miałam wątpliwości, ale świadomość, że mogę to dziecko wychowywać sama przerażała mnie. Zresztą rozpoczynał się nowy rozdział w moim życiu. Zadecydowałam, że ciążę usunę i tak zrobiłam – powiedziała Iwona, która dodała, że w poczekalni oprócz niej, na aborcję czekało kilka kobiet, u niektórych można było rozpoznać już kilkumiesięczną ciążę. Sam zabieg trwał krótko i po trzech godzinach wróciła do domu. W klinice pouczono ją o stosowaniu antykoncepcji, zaproponowano też w tym celu wizytę u lokalnego GP i spotkanie z psychologiem. Tutaj również dowiedziała się o tabletce „po”. Iwona powiedziała „Dziennikowi”, że dwa razy użyła takiej tabletki w obawie, że mogłaby być w niechcianej ciąży. – Takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza tutaj, kiedy ludzie się poznają i trudno jest o zatrzymanie takiej znajomości na dłużej – przyznała.

– Normalnie tabletkę można otrzymać za darmo za pośrednictwem swojego lekarza w GP, ale trzeba zamówić wizytę i przyjść do przychodni. Nie miałam czasu czekać, więc poszłam do angielskiej apteki i zapytałam o coś takiego. Pouczono mnie o jej stosowaniu, kazano wypełnić ankietę i sprzedano mi pigułkę wczesnoporonną za 25 funtów. Nie mam zamiaru tego nadużywać, ale cieszę się, że kobiety w tym kraju mają możliwość takiego wyboru, kiedy znajdą się w trudnej sytuacji. Taka pigułka, a tak wiele może zdziałać i czasem nie dopuścić do złamania komuś życia, zwłaszcza wtedy, gdy robi się coś z głupoty. Sprawcą ciąży jest zawsze kobieta i mężczyzna, ale to głównie kobieta ponosi później jej konsekwencje, dlatego uważam, że kobieta powinna mieć nadrzędne prawo decyzji i ważne jest też, że jeżeli zdecyduje się na aborcję, aby zabiegł się odbyć w odpowiednich warunkach, legalnie i aby wykonał go lekarz – mówiła. Zdaniem Iwony zbyt często aborcji dokonuje się w tzw. podziemiu aborcyjnym, co jest niebezpieczne dla zdrowia kobiety.

– Jestem przekonana, że kobieta, która jest w ciąży i nie chce mieć dziecka, zrobi absolutnie wszystko, aby tą ciążę usunąć, często ponosząc innego rodzaju konsekwencje takiego działania– wyznała Iwona, 29-letnia studentka kursu ESOL dla osób nieposługujących się językiem angielskim.

 

Będzie syn lub (nie)będzie córka

Grażyna jest zdecydowanym przeciwnikiem aborcji, bo jak mówi, zabrania jej tego światopogląd, na który główne złożyło się wychowanie w rodzinie o silnych tradycjach katolickich. Mimo tego ma takie doświadczenie na swoim koncie. Ma też za sobą nieudane próby zajścia w ciążę i kilkuletnie leczenie niepłodności, które przyniosło sukces w postaci dwójki synów, ale wcześniej zostało okupione stratą dwóch ciąż.

– Moja pierwsza ciąża trwała zaledwie 7 tygodni. Czekaliśmy na nią wiele lat, więc jej strata była bardzo bolesna. Niestety nic nie mogliśmy zrobić, ale być może udałoby się wiele zrobić w celu jej potrzymania – lekarzom na Wyspach, tylko że tutaj do pierwszego trymestru nie ma zwyczaju ratowania płodu. Taka naturalna selekcja. Jeżeli zaczyna się dziać coś niedobrego, to po wizycie w szpitalu odsyłają cię do domu i pozostawiają samą sobie. Widocznie płód jest wadliwy lub za słaby… i czekasz aż umrze twoje dziecko – powiedziała „Dziennikowi” Grażyna, dodając, że to absurdalna sytuacja, bo nie można przesądzać, że w wyniku kłopotów w pierwszej fazie ciąży musi narodzić się chore dziecko.

– To jest nieludzkie – dodaje – bo w tym kraju szanuje się tylko te narodzone dzieci. Nienarodzone są uprzedmiotowiane. Do trzeciego trymestru w ogóle nie ratuje się obumierającego płodu, a ponadto jest przyzwolenie, że do 24 tygodnia ciąży, ze względów zdrowotnych i społecznych, kobieta ma prawo poddać się aborcji. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale słyszałam o przypadkach, że usuwano ciążę ze względu na niepożądaną płeć dziecka, bo rodzice mieli już np. córkę i jako drugie dziecko chcieli mieć syna, a tu klops – natura zadecydowała inaczej. Dzieci narodzone w 24 tygodniu w wielu przypadkach mogłyby przeżyć w inkubatorze – stwierdziła Grażyna, która po dwóch latach od poronienia pierwszej ciąży znów spodziewała się dziecka – chcianego, planowanego, wyczekiwanego – co podkreślała w rozmowie z „Dziennikiem”.

– Jednak i tym razem nie mieliśmy szczęścia. Okazało się, że czeka nas jeszcze gorszy los niż za pierwszym razem. Zaszłam w ciążę, która rozwijała się prawidłowo… aż do 14 tygodnia. Potem okazało się, dziecko ma skomplikowane wady genetyczne, które nie są zespołem Downa, z powodu którego z pewnością nie usunęłabym płodu, ale te wady powodują, że płód lada dzień obumrze. Tak się stało. To był szok, a potem długa trauma, która pozostała we mnie do dziś, mimo że dochowałam się dwójki synów. Nosiłam przez następne dwa tygodnie w sobie obumarły płód, który miał samoistnie zostać wydalony z organizmu. Tak się nie stało i dzięki temu, że przyjaciel męża, Anglik, interweniował w tej sprawie w szpitalu, wykonano mi aborcję. Tego dnia byłam jedną z wielu kobiet, które w szpitalnej poczekalni czekały na zabieg. Pamiętam, że jedna z nich czytała książkę, inna rozmawiała przez telefon komórkowy, a trzecia przytulała się do swojego partnera. Jak gdyby nigdy nic –„ot było dziecko, nie chcę dziecka”, a we mnie się „gotowało” z żalu, złości, bo straciłam ponownie „kogoś”, na kim mi bardzo zależało – powiedziała Grażyna.

 

Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj-Martynowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_