W niedzielę, 1 grudnia wypełnionej po brzegi Sali PON UJ znajdującej się na IV piętrze w POSK-u miały miejsce pierwsze warsztaty bożonarodzeniowe dla dzieci w wieku od lat trzech. Przybyli na nie licznie polskie rodziny z dziećmi. Zabawy było co nie miara, a przy tym mnóstwo niespodzianek. Zajęcia odbyły się w ramach Żywej Pracowni Języka i Kultury Polskiej. Barbara Mołas i Agnieszka Nowakowska z Muzeum Etnograficznego w Krakowie zaprosiły na wspólne, rodzinne odkrywanie korzeni Bożego Narodzenia.
Najpierw miały miejsce zajęcia z rękodzieła – dzieci wspólnie z rodzicami rysowały, wyklejały i wycinały ozdoby choinkowe. Takie, jak dawniej, przeszło 100 lat temu wieszało się na podłaźniczce – na znak zdrowia, siły i dobrej energii w całym domu. Każda z ozdób to symbol – wróżba na przyszły rok.
Były więc łódeczki z łupinek włoskiego orzecha z kolorowymi żagielkami, malowane ptaszki, opłatkowe światy i anioły ze złotymi lub srebrnymi aureolami. Do wyboru, do koloru. Całość dopełniły gry edukacyjne w poszukiwaniu produktów, z których przygotowywano wieczerzę wigilijną, wizyta kolędników i wspólnie odśpiewana kolęda – po polsku, oczywiście, chociaż część z obecnych dzieciaków wolałaby z pewnością w języku, którym posługują się na co dzień – w przedszkolu czy na placu zabaw.Ubieramy podłaźniczkę
Miejsce tradycyjnej choinki zajęła… jej babcia. Tak zielone gałązki wieszane przez gospodarzy pod sufitem nad wigilijnym stołem określiła Barbara Mołas, jedna z prowadzących warsztaty. – Zazwyczaj były to gałązki świerka, jodły lub sosny – tłumaczyła. Wypowiedź koleżanki uzupełniła Agnieszka Nowakowska,
która dodała, że wczesnym, grudniowym rankiem w Wigilię Bożego Narodzenia, gospodarze wychodzili do lasu po najpiękniejszy czubek zielonego drzewka – zwany podłaźniczką. W myśl ludowego przysłowia, „który z nich pierwszy z lasu wrócił do domu, temu z nich pierwszemu miało wyrosnąć zboże na polu…”. Wyprawa po podłaźniczkę była więc rodzajem misji, poprzedzonej myciem twarzy w zimnej w wodzie, w której zanurzono z monetę, co z kolei stanowiło zapowiedź urodzaju podczas żniw. Kiedy owa „babcia choinki” została przyniesiona przez gospodarza do domu, jej przystrojeniem zajmowały się młode dziewczęta – panny na wydaniu, które w przyszłości marzyły o zamążpójściu. Wieszały na niej jabłka, pierniki, orzechy, malowane ptaki i własnoręcznie robione światy, do których służył im opłatek – ten sam, którym w wieczór wigilijny łamiemy się składając sobie życzenia.Podobne rzeczy miały miejsce podczas warsztatów. Tylko tutaj zamiast panien na wydaniu, całe rodziny zgodnie z instrukcjami Basi i Agnieszki ubierały podłaźniczkę . Trwał prawdziwy wyścig dzieci o możliwość zawieszenia ozdoby, wysoko pod sufitem – pachnącego jabłka, słodkiego piernika, w którym najpierw należało zrobić dziurkę. Dzieciom dzielnie pomagali rodzice, którym również nieznana dotychczas ozdoba sprawiła dużą niespodziankę i radość.
Z lasu, wody, pola, sadu…
Z tych czterech miejsc musiały znaleźć się produkty do potraw na wigilijnym stole. W sali PON-u ruszyła więc wyprawa milusińskich najpierw na pole, po zboże, bo: „w noc cudowną zjeść trzeba, chociaż kawałeczek chleba”. Dzieci szukały zgodnie z instrukcjami prowadzących tam: „gdzie chodził konik z sochą, zanim oracz sypał złoto. I wyrosły ciężkie kłosy, które zżęły ostre kosy”. Znaleziono i zboże i kosę. Ta ostatnia posłużyła później jako rekwizyt wędrującej z kolędnikami śmierci.
Z pola trzeba było przenieść się do lasu i zgodnie z ludowym zwyczajem: „w noc, gdy się urodzi Bóg, od pszczół należało zjeść pyszny miód.Tam, gdzie w lesie barć wysoko, tylko bystre dojrzy oko, tam gdzie niedźwiedź wraz z człowiekiem w dziupli słodki znajdą deser…” Ale to dzieci, nie niedźwiedź, znalazły „barć” z miodem. Tym razem słodki przysmak zamiast do wypieku łakoci posłużył jako przekąska. Po kromki z miodem ustawiła się długa kolejka. Zajadali się i duzi, i mali.
Ale to nie koniec przygody, bo: „w dłuższą noc niż inne noce, należało zjeść wysuszone owoce…” I ruszyła dziecięca drużyna tam: „gdzie z sadu i ogrodu, owoc się nie boi chłodu, bo wraz grzybkiem w cieplej chacie, schnie na wiklinowej macie”, by wreszcie udać się nad wodę: „tam, gdzie chłopiec nad potokiem, zwinne ryby ściga wzrokiem. A karp, nic nie wiedząc, leci prosto w zastawione sieci”. Zgodnie z obyczajem, który mówi „nie byłoby dobrze gdyby, w noc Wigilii nie zjeść… ryby”.
Kiedy już produkty do domu zwieziono, gospodyniom przyszło przyrządzić z nich uroczystą wieczerzę. Pachniało w całym domu. Pieczono, gotowano i kolędowano. Zaraz potem nakrywano do stołu. Najpierw zboże i sianko, potem najpiękniejszy śnieżnobiały obrus, jaki był w domu, opłatek, półmiski z kluskami, kapustą, pierogami i grzybami, barszcz czerwony oraz zupa grzybowa. Na deser susz i orzechy, pierniki miodem pachnące i… ku zdziwieniu wszystkich, zamiast świątecznej zastawy, tylko jedna, jedyna drewniana misa. Dostojnie ustawiona na stole, a wokół niej tyle łyżek, ile osób przy wigilijnym stole. Dziwiły się dzieciaki i zadawały pytania, nie wszystkim taka propozycja biesiadowania przypadła do gustu…
Zamiast radia i telewizji
Tuż po wieczerzy wypatrywano ich z niecierpliwieniem. Dziecięce noski przyciśnięte do szyb okiennych i szeroko otwarte oczy wpatrywały się w śnieżne zaspy z nadzieją, czy już idą polnymi drogami z dobrą nowiną o narodzeniu Jezuska. Którzy inny, jak nie przebierańcy – kolędnicy.
Wśród nich nie mogło zabraknąć okrutnego Heroda, diabła, chłopa, śmieci i turonia. Dotkniecie tego ostatniego stanowiło dobrą wróżbę na przyszły rok, bo nikt inny, jak właśnie turoń przynosił siłę, zdrowie i urodzaj. A kiedy już przyszli pod okna domostw i poprosili o gościnę gospodarzy, dziecięcej radości nie było końca. Taka gratka mogła się zdarzyć jedynie raz na rok. Zdarzyła się tez podczas niedzielnych warsztatów.
„Wyjdźże do nas gospodarzu, my co wiemy, to Ci powiemy. Stary roczek odchodzi, nowy roczek dogodzi…” – wolały dzieci, które najpierw nauczyły się swoich ról, a potem odegrały przedstawienie. Widownią byli rodzice. Dzieci gospodarza krzyczały na widok diabła, jak należy, chowając się za spódnicą gospodyni. Śmierć kosą ścięła głowę okrutnemu Herodowi, a turoń uganiał się za małymi aktorami. Gaździna hojnie obdarowywała kolędników, czym chata bogata.
– Szkoda, że to już koniec. Nie chcę jeszcze iść do domu. Chcę się bawić – mówiła kilkuletnia Marianka do swojej mamy. Inne dzieci, też chciały jeszcze zostać i wspólnie z prowadzącymi oraz swoimi rodzicami pobawić się w przygotowywania do świat, które już za pasem. No właśnie święta tuż, tuż. Może w tym roku w niektórych domach zamiast choinki, zagości podłaźniczka, a zamiast oglądania telewizji, będzie miała miejsce wspólna, rodzinna zabawa kultywująca piękne, staropolskie obyczaje.
Na kolejne warsztaty w Żywej Pracowni Języka i Kultury Polskiej nie trzeba będzie czekać długo. Barbara Mołas i Agnieszka Nowakowska obiecały, że przyjadą do Londynu w okresie wielkanocnym. Część rodzin już zapowiedziała swój udział. Do zobaczenia wkrótce.
Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj-Martynowska