Jesienią 1942 roku, Adam i Bronisława Kowalscy z podradomskiego Ciepielowa ukryli swoich sąsiadów, m.in. Elkę Cukier i Bereka Pinechesa. Kilka innych rodzin zrobiło to samo. 6 grudnia 1942 roku, o świcie, żandarmeria otoczyła domy: Kowalskich, Obuchiewiczów, Kosiorów i Skoczylasów. Niemcy ich spalili, 34 ludzi.
Zanim w 2009 roku swoją premierę miał film „Historia Kowalskich”, jego współautor i producent Maciej Pawlicki zainicjował projekt „Życie za życie”. Dzisiaj prowadzi go Instytut Pamięci Narodowej i Narodowe Centrum Kultury, cały czas jest realizowany. Ma za zadanie wydobywać z niepamięci Polaków, którzy zginęli za to, że ratowali Żydów. Policzyć ich. Takie rodzime ramię, uzupełniające działania Instytutu Yad Vashem. Arkadiusz Gołębiewski, reżyser „Historii Kowalskich”, przez trzy lata jeździł po polskich wsiach i miasteczkach, dokumentując świadectwa ludzi, którzy żyli w świecie, istniejącym przed wojną, i jeszcze jakiś czas po jej wybuchu. Była to próba konfrontowania informacji. Szukał świadków, którzy pamiętają i z tego zrodził się film „Życie za życie”. Rodzina Kowalskich również była jedną z tych, o której ta 35-minutowa produkcja, opowiada. Potem jej dzieje i atmosferę Ciepielowa, gdzie jak w wielu innych miasteczkach i wsiach na Mazowszu od pokoleń współżyły ze sobą dwa narody, autorzy: Gołębiewski i Pawlicki postanowili pokazać szerzej. Bohaterowie „Historii Kowalskich” stanowią symbol zbiorowej ofiary niepoliczonych. Pod koniec 2013 roku film pokazany został w Londynie, jako część szerszego wydarzenia, którym było również otwarcie wystawy, przywiezionej przez rzeszowski oddział IPN-u do Centrum Kultury Żydowskiej w Hampstead. Wystawa opowiada o Polakach z Małopolski, którzy zginęli za swoich sąsiadów albo zostali pogrzebani wraz z nimi. Gośćmi Ambasadora RP Witolda Sobkowa byli autorzy „Historii Kowalskich”: Maciej Pawlicki i Arek Gołębiewski oraz dr Elżbieta Rączy z IPN w Rzeszowie i Rabin Barry Marcus z Centralnej Synagogi w Londynie, powiernik Instytutu Yad Vashem. Pokaz filmu odbył się dzięki zaangażowaniu Łukasza Boryczki z organizacji Poland Street, który rok temu skontaktował się z Arkiem Gołębiewskim i szukał możliwości prezentacji jego pracy na Wyspach.
Jak opowiadać? W sposób bardzo fabularny – mówi Gołębiewski. Historia Ciepielowa i jego polsko-żydowskiej społeczności jest fabularną rekonstrukcją opowiadań mieszkańców wsi. Fabułę przeplatają wypowiedzi świadków. – Odtwarzamy nazwy miejscowości, nazwiska. Aby lepiej zrozumieć, dlaczego ludzie decydowali się ratować innych, pokazaliśmy ten świat w retrospektywie, którą także ukształtowały świadectwa naszych rozmówców. Ich słowa zmieniliśmy w obraz – mówi Dziennikowi reżyser. Pan Adam rekonstruuje swojego kolegę Szlamkę, który nauczył go grać na skrzypcach. Szlemko grał w synagodze, kiedy przychodziła polska delegacja Ciepielowa, aby wspólnie uczcić święto trzeciomajowe. Pan Adam opowiadał, że taka była tradycja. Do udziału w tej uroczystości, rabin zapraszał najstarszą klasę gimnazjum. Wygłaszał uroczystą mowę, a potem śpiewano hymn.
Pod koniec lat 90. Arek Gołębiewski kupił profesjonalną, filmową kamerę i stał się twórcą niezależnym. W wielu miejscach był po raz pierwszy, to znaczy że nikt wcześniej, z tymi ludźmi, przed nim nie rozmawiał.
Rodzina Baranków w marcu 2013 roku wyróżniona została medalem Sprawiedliwych. – Pamiętam jak grubo przed tym, zanim zostali odnalezieni, pojechałem do Siedlisk koło Miechowa, gdzie poznałem Jana Króla, świadka zdarzeń. Zaprowadził mnie do gospodarstwa Baranków, do stodoły, pokazując, jak i gdzie ich postawili. Najpierw rodziców. Żydów wypuszczono w pole i strzelano do uciekających. Po rodzicach przyszła kolej na dzieci. W ścianach zostały miejsca po kulach. W okolicach Rzeszowa byłem u kobiety, której Niemcy zamordowali, za pomoc Żydom, ojca i trzech braci. Dom pozostał jak skansen, stodoła przegrodzona kryjówką, te same deski, tyle już lat – mówi Gołębiewski. Docierali do świadków, którzy za chwilę umierali, jak Eleonora Kiljan, siostra zakonna, która zmarła w Warszawie dwa miesiące po nagraniu. Opowiadała o księdzu. Pod płaszczem przyprowadzał żydowskie dzieci do sierocińca, prowadzonego przez siostry.
Już w latach 90. Gołębiewski stał się członkiem nurtu i środowiska ludzi, upominających się o zapomnianych. To spotkanie z żołnierzami Narodowych Sił Zbrojnych, spowodowało powstanie tej pasji dokumentowania tych obszarów polskiego doświadczenia, które nadal nie są spenetrowane, ba nawet w większości pozostają nieodkryte.
– Miałem świadomość, że nie nagrywałem żołnierzy Armii Krajowej, o których w latach 90. można już było z dumą mówić. O żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych nie można było. W początkach lat 90. środowisko Ligi Republikańskiej, w które się włączyłem, zorganizowało wystawę, w której jako pierwsze upomniało się o żołnierzy wyklętych i wtedy też powstało to pojęcie – opowiada Gołębiewski. Po kilku latach III RP, kiedy nadal milczano w kwestii procesu odkrywania rozmiaru zbrodni dokonanej przez komunistycznych funkcjonariuszy i prokuratorów na żołnierzach niepodległościowego podziemia, ukuto nazwę „żołnierze wyklęci”. Nie chodzi w nim o komunizm. Określenie to symbolizuje bezradność wobec elit III RP, które ciągle się o tych bohaterów nie upominały. Powstała Fundacja Pamiętamy, która we wrześniu tego roku, przy wsparciu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, odsłoniła w Augustowie już 24 pomnik. Ten poświęcony został żołnierzom Polski Podziemnej, którzy polegli na Kresach II RP w walce z Sowietami, w latach 1944-1954.
Gołębiewski jest twórcą festiwalu filmowego „Niepokorni Niezłomni Wyklęci”, który z roku na rok zyskuje na popularności. Jedną z nowych kategorii w konkursie jest propozycja dla młodych twórców, którzy na mikrokamerę w telefonie komórkowych mogą nagrać członków rodziny, którzy byli świadkami historii. – Ale nie chodzi nam tutaj o kółko filmowe. Kamera ma sprawić, żeby rodziny zaczęły o sobie opowiadać. Pamiętam, jak nagrywałem żołnierzy z Narodowych Sił Zbrojnych, w jaki sposób z nami rozmawiali. Trochę żartem, półsłowem, niewylewnie. Rodziny czasem nie znały ich przeszłości, niektórzy żyli nadal pod zmienionymi nazwiskami, „bo tak już zostało”. Opowiadali za zamkniętymi drzwiami. Wciąż błyskotliwej inteligencji ludzie, pokorni i bez pretensji do losu, który ich spotkał. Opowiadali operując żarcikiem, jakby mimochodem, bez potoku słów, bo uważają, że robili to, co należało i nie można obnosić się z faktem, iż było się przyzwoitym.
Londyński pokaz „Rodziny Kowalskich” był europejską premierą filmu, który poza zamkniętą projekcją w Parlamencie Europejskim w Brukseli był prezentowany tylko w Polsce oraz w Japonii. Myśląc o jego produkcji, autorzy ubiegali się w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej o 2 miliony zł. Dostali 200 tysięcy. W rezultacie, dysponując daleko mniejszym budżetem od zakładanego, zrealizowali film za 800 tysięcy, ze znacznym udziałem TVP. Sfinansowany został jako projekt edukacyjny, a więc obostrzony klauzulą „niekomercyjny”. Autorzy mogą go więc rozdawać i prezentować na organizowanych pokazach, ale w żaden sposób nie mogą sprzedać praw do emisji, czy dodać do gazety, wykonywać jakichkolwiek działań o charakterze komercyjnym. Sytuacja zmieni się w chwili, gdy wygasną prawa autorskie instytucji. Wtedy producent, Maciej Pawlicki będzie mógł wypuścić ten film w świat. Jego nakład, a został wydany przez Narodowe Centrum Kultury, już się dawno wyczerpał. Wśród publiczności, zgromadzonej w Ambasadzie na zamkniętym pokazie filmu, dominowały głosy, że „Rodzina Kowalskich” byłaby dobrą odpowiedzią na serial „Unsere Mutter, unsere Vatter”. Kiedy jednak niemiecka telewizja zwróciła się do polskiej z pytaniem, co mogłaby im udostępnić o Polakach ratujących Żydów, odpowiedź brzmiała, że nic.
Z jednej strony, Polska nie prowadzi polityki historycznej, która skutecznie blokowałaby wypowiedzi, zakłamujące historię II wojny światowej. Z drugiej strony, w kwestii odkrywania prawdy o liczbie Polaków, którzy pomagali, również jesteśmy na początku drogi. Dr Elżbieta Rączy wspomina postać prof. Strzembosza, który był wielkim orędownikiem prowadzenia takich prac i zapoczątkował działania, służące zbieraniu świadectw, ale po jego śmierci ów zamysł nie został upowszechniony. Wrócił do tej kwestii IPN, i tak jak penetruje Polskę, odkrywając miejsca pochówku ofiar bezpieki, tak samo usiłuje poznać prawdę o skali i zasięgu polskiej pomocy dla sąsiadów. Prof. Strzembosz twierdził, że to, co wiemy, nasze dane liczbowe, w ogóle nie oddają skali zjawiska. Mówił, że nie wiemy o nim praktycznie nic. Dr Elżbieta Rączy, która prowadzi badania na Rzeszowszczyźnie, początkowo traktowała tę wypowiedź, jako przesadzoną. Dzisiaj, po latach poszukiwań i gromadzenia informacji, uważa, że mógł mieć rację.