Autorce Ex Libris sprawia trudność pisanie o powieściach, jeżeli oczywiście chce wyjść poza recenzyjny schemat, co oznacza podanie tytułu, autora, zarysu treści i oceny: warto czy nie warto czytać.
Trudność sprawia bardzo indywidualne obcowanie z fabułą, kiedy wszystko wydaje się złożone. Jednoznaczność jest prawie niemożliwa. Treść zaś wymaga ukrycia, ponieważ czytelnik poinformowany o niej pozbawiony zostanie elementu niespodzianki. Więc od czego zacząć? Od objętości, zapowiadającej bogactwo wrażeń? Ale co dla jednych jest intrygującą zapowiedzią dla drugich może okazać się ciężkim mozołem, a „Goldfinch” Donny Tartt liczy 771 stron. Może od reputacji pisarki, Amerykanki, której dwie poprzednie powieści przetłumaczone zostały na 30 języków i zyskały sobie miano bestsellerów? Tyle, że „Goldfinch” mimo mrożących w wielu przepadkach krew w żyłach wydarzeń, jest czymś więcej niż bestsellerem. To jest książka o utracie i ocaleniu. Książka wymagająca refleksji. Dodam całkiem prywatnie, że szczygieł, bo tak tłumaczy się na jęz. polski tytuł, uratował mnie przed ostatecznym zwątpieniem, kiedy znalazłam się w tarapatach. Po prostu tak mnie zaabsorbował, że nie miałam czasu, ani ochoty myśleć o przykrych sprawach.
Argumenty zbyt słabe? No to powiem, że w tym utworze są polonika i to bardzo ważne dla rozwoju akcji. Jeden z bohaterów imieniem Borys ma polsko-ukraińskich rodziców i jest postacią równie pociągającą co odpychającą, prosto z powieści łotrzykowskiej. W ogóle książka jest zaludniona przez różnego rodzaju oryginałów, typy z marginesu społecznego, ofiary przemocy w rodzinie, amatorów szemranych interesów, osoby dotknięte chorobą umysłową, ale są też w niej ludzie stateczni, zajęci sztuką. Nie brak filantropów. Są też miasta: Nowy Jork z tętniącym centrum i podejrzanymi zaułkami, nieco później pojawia się Amsterdam, a w środku poczęstowani jesteśmy Las Vegas. A to już jest zupełna groteska. Jeśli w Nowym Jorku lub w Amsterdamie, obok zjawisk o charakterze przestępczym, istnieje życie kulturalne, to Las Vegas wyprane jest z jakichkolwiek aspiracji duchowych: szulernia, „gangsternia”, kicz i narkomania. Narkotyzują się wszyscy: uczniowie, nauczyciele, rodzice, pracodawcy, stróże prawa, populacja rdzenna i napływowa, biedni i obrzydliwie wręcz bogaci. I piją! Oceany wódki, czy whisky wlewane do gardeł, od najmłodszych lat, połączone z narkotykami powinny od dawna wpędzić wszystkich do grobu. Ale jakoś nie wpędzają. Są osobliwie odporni! Już widzę, że narkotyki są wątpliwą rekomendacją książki. Zgoda! Pozostaje Fabritius, który namalował szczygła. On jest najważniejszy, o czym wiemy prawie od samego początku, więc niestraszne nam Las Vegas, narkotyki, pijaństwo, przekręty. Niestraszne, bo otwiera się coś tak osobnego, wysublimowanego, że po prostu nie do wiary!
Carel Fabritius (1622-1654) , malarz holenderski, był uczniem Rembrandta. Tworzył w Amsterdamie i w Delftach. Ceniony, umarł młodo, podobno wskutek wybuchu w prochowni, w pobliżu której znajdowała się jego pracownia. Wtedy przepadły jego obrazy. Zachowało się zaledwie kilka, więc są prawdziwym skarbem. Przeczytałam w encyklopedii, że jeden z nich, zatytułowany „Wskrzeszenie Łazarza” znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Jeśli ciągle tam jest to dzieło ma szansę , sądząc z popularności „The Goldfinch”, wzbudzenia szerszego zainteresowania. Tak już się dzieje, że to co zostało stworzone przez artystę otoczonego tajemnicą, staje się cenne przez swoją rzadkość, a okoliczności śmierci tylko potęgują zaciekawienie.
Szczygieł jest obrazkiem małym, formatu A4 i przedstawia żywego ptaka, przycupniętego jakby na skraju obręczy i przykutego łańcuchem, ale nie katorżniczym, tylko lżejszym, żeby nie uciekł. Toteż daleko pofrunąć nie może. Każdy łańcuch ograniczający wolność ptaka jest czystym barbarzyństwem, ale nie widać, żeby szczygieł Fabritiusa z tego powodu cierpiał. On po prostu sobie jest. Mały, kolorowy więzień nie uskarżający się na swój los. Skąd się wziął i dlaczego artysta go namalował? Tego nie wiemy. Wiemy tylko, że jest zupełnie inny od wizerunków ptaków i zwierząt przedstawianych na obrazach holenderskich. One są martwe. On żyje, więc triumfuje. I o życie właśnie chodzi w książce Donny Tartt. Jest to, w przypadku Theodora Deckera, głównej postaci powieści życie gorzkie, odarte z optymizmu, ale niezaprzeczalne życie.
W powieści uderza panoramiczność, dar powiązania szczegółu z ogromem przestrzeni oraz mnogością wypełniającej ją ludzkich postaci i epizodów. Imponuje warsztat pisarski i dar sprawowania nad nim kontroli. Duży talent! Czy to co napisałam znaczy, że udało mi się starannie ukryć fabułę? Mam nadzieję, że tak. Odkryjcie ją sami!
Maja Cybulska