Pierwszego marca wypadła kolejna rocznica pamięci tzw. Żołnierzy Wyklętych, ustanowiona 3 lata temu przez prezydenta Kaczyńskiego. Ta szydercza nazwa żołnierzy podziemia anty-komunistycznego, pełna goryczy i wyzwania, powstała stosunkowo niedawno. Na początku nazwę spopularyzował AKowiec Jerzy Śląski w książce pod tytułem „Żołnierze Wyklęci”, w której żołnierze ci określani zostali jako dowódcy i żołnierze „AK, którzy mimo tak beznadziejnego położenia, nie poddali się, nie uciekli ze swej ziemi na drugi kraniec Polski, nie wkupili się w łaski nowej władzy zdradą swych ideałów i swych towarzyszy broni, lecz raz jeszcze podnieśli się do walki. Już tylko w imię obrony własnej żołnierskiej godności”.
W Londynie bogaty program uczczenia tych zaniedbanych bohaterów podjęli na własną inicjatywę Janusz Wajda i Anna Gonta. Zorganizowano w POSK-u wystawę w Galerii, wykłady i pamiętny koncert w Sali Teatralnej, w którym uczestniczyli aktorzy, piosenkarze, chór i dzieci ze szkół polskich na Ealingu i przy Ambasadzie RP. Wśród gości przybył z Warszawy Marian Pawełczak, który służył w oddziale jednego z najbardziej odważnych przywódców walczącego podziemia Hieronima „Zapory” Dekutowskiego. Szczególnie emocjonalnie odbierano na sali piosenki partyzantów w wykonaniu Piotra Kordasa grającego na gitarze. Były pełne dumy, liryzmu, utęsknienia za najbliższą rodziną i głębokiego żalu wobec społeczeństwa które ich porzuciło,. Również wysłuchiwano w pełnym napięciu tekst ostatniego listu 17-letniej harcerki „Inki” przed jej rozstrzelaniem za udział jako sanitariuszka w oddziale partyzanckim „Łupaszki.”
Epopeja partyzantki anty-komunistycznej pozostała zupełną tajemnicą w okresie PRL-u. Jeszcze Katyń, wywózki na Syberię i zdrada Powstania Warszawskiego były nieco znane jako wielkie tajemnice poliszynela, które tym szybciej wypłynęły już w pierwszym okresie „Solidarności”, bo istniała bogata dokumentacja na ten temat wśród emigracji niepodległościowej. Dla nas, uczniów szkół sobotnich w Anglii, ta tematyka była chlebem powszednim. Byliśmy na tych tragicznych prawdach wychowani. W odróżnieniu od Kraju więcej wiedzieliśmy o Syberii i zbrodniach Stalina, niż o Oświęcimiu i Palmirach. Śmiało o tych zbrodniach opowiadałem członkom rodziny w Polsce. Informacje te były dla nich elektryzujące. Były to tajemnice o których coś słyszeli i chcieli znać prawdę.
Natomiast tragedia partyzantki anty-komunistycznej była tajemnicą, o której w ogóle nie słyszeli. A to częściowo dlatego, że my na Zachodzie też mało o tym wiedzieliśmy. Niektóre pamiętniki wojenne ciągnęły się jeszcze do roku 1946, czasem jeszcze do ucieczki Mikołajczyka, po czym wszyscy świadkowie znaleźli się na Zachodzie, a Żelazna Kurtyna zapadła ostatecznie blokując również łatwo uchwycone informacje. Wiadomo było, że ludzie jeszcze w Polsce walczą, wiadomo było, że bezpieka aresztowała, torturowała i likwidowała grupy partyzanckie określane przez reżim PRL jako bandyci i reakcjoniści, ale do ogólnej naszej świadomości szczegóły tych walk nie dochodziły. Nieco więcej o tym mówiono w Radiu Wolnej Europy, ale myśmy tego nie słuchali.
Prawdę o tym strasznym okresie powojennym, w którym zginęło około 15 tysięcy Polaków, młodzi historycy polscy i potomkowie ofiar tamtych walk musieli odkrywać sami, albo z głęboko zakorzenionych tajemnicą tradycji rodzinnych, albo z dokumentacji, która dopiero ujrzała światło dzienne w latach 90. Zresztą używam tu słowo „odkryte” w dosłownym znaczeniu. Entuzjastyczni młodzi archeolodzy polscy zaczęli właśnie specjalne badania szczątków anonimowych straceńców w nowo odkopanych zbiorowych grobach więziennych. Dramaty te nie były pokryte patyną familiarności, jak Monte Cassino, czy nawet Katyń. Były to świeżo odkryte rany o zbrodniach komunistycznych popełnianych w Polsce często przez zbrodniarzy jeszcze żyjących w tym kraju, zaklajstrowane fałszywymi mitami i kłamliwymi świadectwami, w które nawet wielu z przywódców opozycji korowskiej i solidarnościowej też częściowo wierzyło.
Tragizm położenia tych żołnierzy leżał w tym że po objęciu kontroli nad Polską przez władze komunistyczne trudno było obliczyć w normalnym rozliczeniu praktycznej polityki co dalsza walka partyzancka mogła jeszcze osiągnąć, szczególnie po wyborach w styczniu 1947 r. Liczono na początku, że wróci do Polski rząd na emigracji wsparty przez aliantów zachodnich w wyniku trzeciej wojny światowej, która Polskę oswobodzi w swoich starych przedwojennych granicach. Inni liczyli na zwycięstwo wyborcze PSL-u i Mikołajczyka, świadomi jego tymczasowej popularności. Ale najprzytomniejsi wiedzieli, że to mrzonki i że walczą, bo gdyby się poddali to i tak czekały na nich więzienia i tortury, tak jak czekały na tych Akowców, którzy się do Ruchu Oporu po roku 1945 wcale nie zapisali.
Trzeba pamiętać, że przywódcy organizacji, jak Wolność i Niezawisłość nie łapali się od razu za broń i z początku szerzyli kampanię informacyjną. Ale tworzyli strukturę po-AKowską i posiadali oddziały zbrojne w lasach Mazowsza i Lubelszczyzny. Gdy było już jasne po roku 1947, że wszelkie próby pokojowych zmian na lepsze były niemożliwe WiN przeistoczył się na walkę partyzancką rozbijając więzienia i posterunki policji, likwidując UBowców znęcających się nad opozycją i napadając na spółdzielnie aby zasilać fundusze po zamrożeniu funduszy zagranicznych. Pewne oddziały współpracowały z Ukraińcami. Narodowe Siły Zbrojne też utrzymały swoje oddziały walcząc z zaciętością o swoją wizję rdzennej Polski. Wśród ofiar akcji odwetowych NSZ ginęli nie tylko kaci Polski Ludowej, ale również Białorusini, Ukraińcy i Żydzi. Pewne ugrupowania pod czapką walki z komunistami kryły zamiary czysto kryminalne. Inne oddziały działały na Wileńszczyźnie i w około Grodna i Nowogródka na terenach, gdzie większość ludności nie była rdzennie polska. Walki z nimi trwały aż do lat 50. Walczyli z oddaniem i niezwykłą odwagą, choćby dlatego że nie mieli wyboru. Dwukrotnie ofiarowano partyzantom powszechne amnestie. Za każdym razem, po ujawnieniu się i złożeniu broni, aresztowano ich masowo.
Mimo ciężkich strat wśród władz ludowych beznadziejna walka partyzantów była na rękę nowego reżimu. Cementowała i uzasadniała zaostrzenie reżimu. Większość społeczeństwa myślała tylko o tym, aby spokojnie przeżyć po sześciu latach katastrofalnej wojny, która zdziesiątkowała Polskę, zrównała wiele jej miast z ziemią, zniszczyła gospodarkę i zdemoralizowała społeczeństwo do tego stopnia, że było podatne na wszelką kłamliwą propagandę władz o bandyckim charakterze podziemia. Chłopi zajęci byli rozparcelowaniem większych majątków, ludność wiejską zachęcano do przeniesienia się do nowych miast przemysłowych, nauczyciele zabierali się do walki z analfabetyzmem, przesiedleńcy z Kresów zaczynali nowe życie na Ziemiach Odzyskanych, Warszawiacy odbudowywali własnymi rękoma swoją stolicę, cegłę po cegle. Ich zwierzchnicy w polskim Londynie bawili się kontredansem stronnictw i przesileń gabinetowych h w swoim odizolowanym świecie. Nawet Episkopat odciął się w roku 1950 od partyzantów potępiając „zbrodniczą działalność band podziemia” i „piętnował i karał konsekwencjami kanonicznymi duchownych, winnych udziału w jakiejkolwiek akcji podziemnej i antypaństwowej”. Akurat w tym okresie natężała się najbardziej zagorzała walka zdesperowanych oddziałów leśnych nieświadomych tego (czego domyślali się biskupi), że najnowsze kierownictwo WiNu było już tylko agenturą ubecką wciągającą w swoją pajęczynę nie tylko naiwną młodzież anty-komunistyczną, ale również agentury zagraniczne CIA i organizacje emigracyjne w ramach tzw. afery Berga.
A na osaczonych zaszczutych żołnierzy podziemia, wiernych swojej przysiędze wojskowej, czekała już zdrada i śmierć z tą świadomością, że ginęli ostatecznie w osamotnieniu. Pełni ideałów, młodzi marnowali życie w lasach i więzieniach, a powinni byli być lekarzami, naukowcami, przedsiębiorcami w nowej odrodzonej powojennej Polsce. W PRLu dla nich miejsca nie było.
Teraz niemal każde polskie miasto ma ulicę „Żołnierzy Wyklętych”. Rozumiem użycie tej nazwy jednorazowo jako literacką metaforę o podziale społeczeństwa powojennego. Dziś w podręcznikach szkolnych bardziej odpowiednia nazwa byłaby „Żołnierze Niezłomni” i dotyczyłaby tych bohaterów AK i ich młodych następców, którzy rzeczywiście walczyli o wolną demokratyczną Polskę. Nie objęłaby koniecznie tych wszystkich obecnie określanych jako „Wyklęci”. Obawiam się, że za obecnym niemal kultem „Żołnierzy Wyklętych” kryje się program ideologiczny skierowany znów na dzielenie społeczeństwa na „my” i „oni”. Ideolog tego kultu, Tadeusz Płużański , nawołuje aby, pod natchnieniem Żołnierzy Wyklętych, młodzież podjęła kroki do „zmiany ekipy rządzącej i całkowitej przebudowy państwa polskiego”, co określa jako „opcja zerowa dla komuny i postkomuny”. Dla niego obecny demokratycznie wybrany rząd to „stalinowcy”. Nie wierzę, że dla takich celów złożyli swoje życie w ofierze Pilecki, Fieldorf, Niepokólczycki i tysiące innych.
Wiktor Moszczyński