Z Barbarą Storey, założycielką organizacji SOS Polonia, która od 2004 roku działa w Southampton, rozmawia Elżbieta Sobolewska
SOS Polonia, pełni znaczącą rolę w krajobrazie oddolnych, obywatelskich inicjatyw w Southampton. Na skalę polską, stanowi dużo więcej. Przykład rzadki w polonijnym środowisku. Niezwykle aktywnej i autentycznie pracowitej organizacji społecznej, której misją jest nieść pomoc Polakom. Stwierdzenie tak pojemne, iż znaczyć może wszystko, a czasem nic. W przypadku SOS Polonia mówimy o codziennej obecności. O gotowości do wykonania konkretnych kroków służących rozwiązaniu kolejnej sprawy z dziedzin, których rozpiętość i różnorodność budzi podziw. Pracują w tej organizacji młodzi ludzie, z dorobkiem doświadczeń, ale i tacy jak Dorota, która ma 23 lata i rok temu skończyła studia w Southampton. Pomagają innym, ale i sami bardzo szybko się uczą i rozwijają: Agnieszka Kozłowska, Dorota Strzelecka, Ula Orsolya Schaffler, Wojtek Kropidłowski i Janusz Magerramow.
Jaka jest ta grupa osób tworzących SOS Polonia i na czym polega ich codzienna praca?
„SOS” narodziło się z połączenia doświadczeń i kontaktów „starej” emigrantki z entuzjazmem tych młodych ludzi. To błogosławieństwo, że ich wszystkich spotkałam. Dorota pracuje bardzo dużo z tłumaczeniami, które potem sprawdza Agnieszka. Wojtek jest po studiach prawniczych w Polsce, a Janusz po psychologii. Ula w połowie jest Węgierką i w połowie Polką, zna język polski. Wziąwszy razem wszystkich pracujących w „SOS”, mamy 7 dyplomów magisterskich i mówimy 7 językami, a angielski młodej załogi jest na najwyższym poziomie. Zanim przyszli do nas, pracowali poniżej swoich kwalifikacji, często nie doceniani i wykorzystywani w pracy. Jak Agnieszka na przykład. Była nieszczęśliwa tam, gdzie pracowała i kiedy do nas przyszła do razu zrozumiałam, że to prawdziwa perła. Cudownym zrządzeniem losu znalazła się w naszym biurze, teraz jest jego menedżerką. Wspaniałą. To cenię w nich najbardziej, że nie traktują tego zajęcia tylko jako pracy, ale mają świadomość misji, całkowicie rozumieją i podzielają filozofię SOS Polonia. To, co robimy w SOS Polonia, to wspólne dzieło i ciężka praca. Wkładają w nią serce, mają inicjatywę. Ja, w ich wieku, byłam rozpieszczoną żoną! A ci młodzi ludzie są dojrzali i dzielni. Są wspaniałą wizytówką Polski, najlepszym „materiałem exportowym”. Jestem z nich bardzo dumna. Myślę też, że praca w SOS Polonia to dla nich prawdziwa szkoła życia.
Która działa w oparciu o wiarę w sens tej pracy. Na czym opiera się jej idea?
Mieliśmy kiedyś wywieszone na ścianie takie hasło: drzwi otwarte, serce też. Oni są ekipą ratunkową, która by była skuteczna i jej działanie sprawne, musi być zgrana, harmonijna i łączyć siły. Dlatego nawzajem się od siebie uczymy. To, czego staram się przestrzegać od początku: nasza wiedza ma służyć dobru, ale ta dobroć musi być mądra. Nie mamy tylko wypisywać ludziom formularzy, lecz nauczyć ich, jak to robić. Piszą ludziom listy, rozmawiają w ich imieniu z urzędami. Prowadzimy taką akcję, jak pokojowa próba załatwienia trudnej sprawy. Dzwonimy do pracodawcy, czy landlorda i pytamy, czy nie można sprawy załatwić w taki właśnie sposób. Kolejne historie to precedensy. Uczymy się wszyscy razem, jak je rozwiązywać.
Czy ludzie przychodzą do was z każdą sprawą? Pole waszego działania wydaje się nie mieć ograniczeń
Najpierw biuro działało od poniedziałku do piątku. Od roku, na prośbę ludzi, biuro jest otwarte również w sobotę. Przy drzwiach mamy skrzynkę życzeń i zażaleń. Wiadomo już, że jeżeli trzeba, to spotkamy się nawet o północy. Są organizacje zajmujące się jednym aspektem życia, my się zajmujemy tym, czego ludzie nie rozumieją, czego nie wiedzą, czego się boją i z czym nie mogą sobie poradzić. Tworzymy bezpieczne miejsce, gdzie to wszystko mogą nam przynieść, dlatego jest bardzo ważne aby to miejsce było zawsze dostępne. Nie trzeba się umawiać, tylko wejść. Nie mamy żadnych specjalizacji, to ludzie są naszą specjalizacją. Najtrudniejsze sprawy biorę na siebie. Na przykład pewnego starszego mężczyzny, który poprosił o obecność, kiedy będzie się żegnał z umierającym synem. Kiedy wyłączono aparaturę, chłopcu pozostało 20 minut życia. Ojciec po prostu uciekł z rozpaczy, bo było to ponad jego siły. Zostałam z jego synem sama. Śpiewałam mu kołysanki, na głos się modliłam. Nie wiem czy mnie słyszał, ale chciałam, żeby przez te ostatnie chwile życia, ktoś przy nim był. Zdarza nam się organizować pogrzeby. Jak ostatnio, kiedy zmarł partner młodej kobiety, została sama z dziećmi. Mamy już opracowaną całą akcję, dzwonimy do urzędu miasta, do koronera, idziemy do zakładu pogrzebowego. Jestem też na każdym takim pogrzebie. Ale bywamy też przy narodzinach dzieci! Najważniejsze jest to, aby ludzie wiedzieli, że nie są sami. Staram się też, aby nasze biuro było ładne, aby ludzie poczuli, że zostali godnie przyjęci, że ktoś ma dla nich czas i uspokoi obawy, udzieli wyjaśnień w ich własnym języku. Ludzie, którym pomogliśmy, pomagają innym. Jak Daniel, który został wyrzucony z żoną i dzieckiem na ulicę. Dzięki naszej pomocy wygrał sprawę. Zapytał jak może się odwdzięczyć. Powiedziałam mu o pewnej pani, która została skrzywdzona przez pracodawcę, mieszkała w jakimś nędznym pokoiku. Upiekli ciasto i poszli do niej. Kiedy ludzie przychodzą do nas i czekają na swoją kolej, rozmawiają ze sobą, dzielą się sprawami, z którymi do nas przyszli, debatują nad nimi. Jest poczucie wspólnoty.
Wszystko zaczęło się w 2004 roku, od numeru pani telefonu. Jakie były pierwsze prośby o pomoc?
Jeden telefon wstrząsnął mną szczególnie. Po nim stwierdziłam, że trzeba coś więcej zrobić. Ktoś zadzwonił w środku nocy. Grupa Polaków jechała samochodem do pracy, na nocną zmianę. Zepsuł im się samochód, nie wiedzieli, gdzie są, jak wezwać pomoc i co dalej zrobić. Po opisie domyśliłam się na jakiej są autostradzie, zadzwoniłam na policję, pojechał do nich radiowóz i pogotowie techniczne. To wydarzenie było symboliczne. Ciemna noc, nieznana droga, brak pomysłu co zrobić, brak języka, strach. Ten mój numer już krążył, rozdałam go niektórym zakładom pracy, prawnikom, mieli go wJob Centre, rozwiesiłam go w kościołach. Pytania dotyczyły głównie przypadków oszustw i wykorzystywania w zakładach pracy. Niektórzy dzwonili i pytali co mają zrobić, by zalegalizować swoją pracę, bo pracowali na fałszywych paszportach wystawionych na cudze nazwisko. Tak było w Southampton. Wielu nie wiedziało o żadnej rejestracji w Home Office. Niektórzy dzwonili i mówili, jak im ciężko za dwa funty na godzinę. I co to za dokument, który kazano im podpisać, a oni nie mają zielonego pojęcia, co podpisali. Pytano jak załatwić NIN, jak założyć konto w banku, gdzie szukać lekarza. Dzisiaj już wszyscy to wszystko wiedzą, ale wtedy to było tak właśnie jak na tej austradzie – ciemna noc, wszystko nieznane, niepewne szukanie właściwej drogi i sposobu na przetrwanie. To było przerażające, nie spodziewałam się, że będzie aż tak.
Z telefonów powstało biuro. Naprzeciw parku z pomnikiem przypominającym o tragedii Titanica, który wypłynął z Southampton. Miejsce symboliczne?
Wtedy właśnie, w czasie katastrofy Titanica po raz pierwszy użyto wezwania „SOS”. Stąd nasza nazwa, odpowiedzieć na wołanie o pomoc, być szalupą ratunkową dla ludzi, którzy wybrali się wymarzoną podróż i po drodze rozbijają się o różne skały. To wsłuchanie się w okrzyk „SOS”, czegokolwiek by dotyczył. Zaraz po otwarciu biura zrobiłam ankietę. 20 pytań typu: skąd są, czego potrzebują, czy znają angielski, gdzie pracują i jakie mają wykształcenie, czy są zadowoleni z pracy, jakiego rodzaju pomocy najbardziej potrzebują itd. W ciągu trzech tygodni przyniosło te ankiety 2500 osób! Na ich podstawie zorganizowaliśmy spotkanie, na które zaprosiłam policję,Job Centre i parę innych instytucji. Zorganizowaliśmy konferencję pt. „The Eagles have landed”, na którą zaprosiliśmy wszystkie osobistości w mieście, prawników, nauczycieli, pracowników banku, urzędu miasta, księży, dziennikarzy i związki zawodowe. Polacy mówili o swoich doświadczeniach, powiedzieli miastu, jak je widzą, dlaczego tu przyjechali. Wystąpił ktoś ze starszej generacji, ktoś oszukany i ktoś, kto miał do czynienia z policją, wystąpił wykształcony człowiek, który pracował w fabryce, studentka i dziecko. Był obecny szef GLA z Home Office. Po tej konferencji bardzo nam pomogli. Zabrali się za nieuczciwych pracodawców, zamknięto kilka agencji pracy. Był to oczywiście miecz obosieczny i dużo ludzi straciło pracę. Musieliśmy natychmiast rozpocząć nową akcję pod hasłem „Wyjść na prostą”, czyli pomoc dla wszystkich uwolnionych z pułapki nieudokumentowanej pracy.
Te przykłady świadczą też o tym, że SOS Polonia zakorzeniła się w świadomości brytyjskich instytucji i międzynarodowej społeczności miasta
Na samym początku, najważniejsze było dla mnie, aby „SOS” nie ograniczała się tylko do Polaków, aby też inni mogli do nas przyjść. I tak się stało, choć w dużo bardziej ograniczonym zakresie. W naszym zarządzie jest emerytowany sędzia, Hindus; Angielka ze związków zawodowych, dwóch Polaków, robotników, którzy też padli tutaj ofiarą nieuczciwych pracodawców i rumuński były konsul honorowy. Obawiałam się, że inne społeczności mogą postrzegać tak ogromną grupę nowoprzybyłych Polaków jako zagrożenie miejscowego rynku pracy, chciałam aby nasze pojawienie się w mieście nie wzbudziło niechęci i uprzedzenia, żeby nie budowały się wokół nas dodatkowe bariery. Dobrze żyłam z tymi wszystkimi społecznościami, miałam wśród nich swoich tłumaczy [Barbara Storeyprowadzi biuro tłumaczeń Lingland – red.], znałam ich potrzeby. Wspomogłam somalijską organizację, bardzo skromną, dzisiaj już zresztą nieistniejącą. Napisałam przy czeku, ze to od nas, Polaków, 1000 funtów na lekcje angielskiego dla somalijskich kobiet, nasz prezent bożonarodzeniowy na koniec Ramadanu. Kiedy w 2005 r. Tajlandię nawiedziło tsunami, skontaktował się z nami urząd imigracyjny, zapytano czy weźmiemy udział w organizacji pomocy. Odpowiedziałam, że chętnie zorganizuję Polaków, zebraliśmy bardzo dużo darów, od zwykłych imigrantów, tych całkiem świeżo przybyłych. Miasto było pod dużym wrażeniem odzewu wśród polskiej społeczności. Mówiono „kto by to pomyślał, ci Polacy, dopiero co przyjechali, a już się wzięli do pomocy innym i nawet tu, na emigracji praktykują te swoje idee solidarności”. Pracujemy ze związkami zawodowymi, policją, która jest nam bardzo życzliwa. Mieli u nas swoje stałe dyżury, teraz my przychodzimy do nich, z prośbą o interwencję, ze spotkaniami, a ja uczę policjantów języka polskiego, przygotowaliśmy specjalny program pod ich potrzeby. Zachęcamy ludzi, aby nie bali się kontaktu z policją kiedy potrzebują pomocy i także wtedy, kiedy zdarzyło im się wpaść w konflikt z prawem. Dwa tygodnie temu mieliśmy bardzo wzruszającą historię bezdomnego, który złamał prawo, i postawiony w stan oskarżenia, nie stawił się do sądu. Obiecaliśmy mu, że jeśli będzie chciał, to po uregulowaniu wszystkich spraw w tym kraju, pomożemy mu wrócić do Polski, bo to też robimy, co roku pomagamy wrócić do kraju pięciu, sześciu osobom. Na tego mężczyznę wystawiono nakaz aresztowania, ponieważ nie stawiając się w sądzie popełnił dodatkowe przestępstwo. Był więc poszukiwany przez policję, ale nie tylko – szukała go także SOS Polonia i cała grupa bezdomnych, którzy się zmobilizowali, żeby pomóc koledze. Chodzili po różnych znanych sobie zakamarkach miasta z naszym listem, w którym prosiliśmy uciekiniera, aby zgłosił się na policję, bo jeśli policjanci znajdą go pierwsi, to będzie w dużo gorszej sytuacji. I ci bezdomni go znaleźli! Co chwilę dzwonili, wysyłali sms-y, że jeszcze go nie mają, ale ktoś go widział i na pewno się uda… to było bardzo wzruszające. Współpracujemy też z kościołami, nie tylko katolickimi, na przykład jeden z kościołów anglikańskich zafundował nam roczną naukę języka angielskiego dla grupy naszych rodaków spoza Southampton.
Przez te blisko 7 lat działalności nazbierało się również kilkaset tysięcy funtów odszkodowań, które pomogliście wywalczyć
Jeden z naszych pracowników, Wojtek skończył w Polsce prawo, a tutaj pracował w kasynie jako portier. Kiedy zaczął u nas pracować, schwycił „wiatr w żagle” – skończył kurs legal representative i teraz zajmuje się u nas właśnie takimi sprawami. Przygotowuje dokumenty, który przekazujemy dalej prawnikom, albo ludzie składają je sami. Nasza pomoc jest oczywiście bezpłatna. Sprawy trafiają do sądów, nasi rodacy wygrali już wiele spraw. Pewna pani, która jest w radzie powierniczej SOS, obecnie sprzątaczka w hotelu, a przedtem pracownica na farmie, zaskarżyła swego pracodawcę. Bardzo długo to trwało. Podtrzymywaliśmy ją na duchu, parę razy chciała się poddać, a w efekcie wygrała znaczną sumę odszkodowania. Była wykorzystywana przez nieuczciwą agencję, przyszła do nas zrozpaczona, schorowana. Jednak gniew był silniejszy niż rozpacz i w końcu stwierdziła, że ktoś wreszcie musi się odważyć i powiedzieć to pierwsze „nie”. I to właśnie ona była naszą pierwszą „sprawą”. Zaś wizją, która towarzyszy mi od początku, jest nadzieja chwili, gdy SOS Polonia nie będzie już potrzebna. Bo to będzie oznaczało, że radzimy sobie tutaj wszyscy, nasz Titanic nie tonie, nikt nie potrzebuje pomocy, nikt nie woła S.O.S, bo wszystko jest w porządku.
Ci, którym przydała się wasza pomoc na początku emigracji, dzisiaj zyskali już poczucie stabilizacji. Kto wie, może z czasem to oni staną się podporą organizacji?
W ostatnim roku zaczęło się dziać coś pięknego. Zgłosiła się do nas Patrycja, która po raz pierwszy przyszła do nas ze swoimi rodzicami, kiedy miała 11 lat, a dzisiaj ma już prawie osiemnaście. Przyszła kiedyś do nas jako ktoś, komu trzeba było pomóc, a teraz pięknie mówi po angielsku, szykuje się na studia i jest naszą wolontariuszką. Z kolei Olimpia ma lat 14, przyjechała tu jako mała dziewczynka. A teraz, właśnie u nas odbyła swoją szkolną praktykę. Kiedy żegnaliśmy ją po dwóch tygodniach, zapytała czy w przerwach semestralnych mogłaby nam pomagać. To znaczy, że nasza polska nowa emigracja rozwija się, wzrasta i przestaje już być… nowa – to ludzie, którzy tu już zarzucili kotwicę, poczuli grunt pod nogami, są u siebie, w innym kraju, wciąż pozostając Polakami. Patrzę czasem z sentymentem na ten długi rejestr tych wszystkich spraw. Strony i strony zapełnione historiami tych, którzy do nas przyszli, z którymi zeszły się nasze drogi. Jest to powieść niedokończona.