Tegoroczny sezon opłatkowy rozpoczął się 17 grudnia w POSK-u. Spotkaliśmy się wyjątkowo w Sali Teatralnej, był to bowiem opłatek 50-lecia. Mimo rozesłania zaproszeń do wszystkich członków organizacji – a więc kilku tysięcy osób – uczestniczyli w nim, przede wszystkim, tak zwani „starzy poskowcy”. Cóż, wielkiej siły przyciągania POSK obecnie nie posiada, ale nie jest również dziełem, o którym można powiedzieć, iż zostało porzucone. Nie, tak nie jest.
Pierwsze słowo, które rozpoczęło wieczór opłatkowy, należało oczywiście do Joanny Młudzińskiej, stojącej na czele organizacji. Podziękowała tym, którzy przez ostatni rok włożyli wiele trudu, by zrealizować bogaty program jubileuszu. Podziękowała pracownikom POSK-u, którzy jak mówiła, mieli tego roku wyjątkowo ciężkie zawodowe życie, bowiem na ich barkach spoczęło więcej obowiązków, niż zazwyczaj. Podziękowała szczególnie Iwonie Abramian z sekretariatu POSK-u. Od lat organizuje ona w Sali Teatralnej komercyjne imprezy sylwestrowe, dysponuje więc materiałem i doświadczeniem, które pozwoliło stworzyć efekt, podziwiany chyba przez wszystkich. Od prezes Młudzińskiej dowiedzieliśmy się ponadto, iż planowana jest publikacja, opowiadająca dalszą historię ośrodka, od momentu, w którym zakończyła ją sprawozdawcza praca Józefa Garlińskiego pt. „Cud nad Tamizą”. – Konieczne jest napisanie historii tych 25 lat i nikt tego nie zrobi lepiej, niż pani Dobrosława Platt – zapowiedziała Młudzińska. Ciekawe, jakie ujęcie tematu 25-lecia zaproponuje dyrektor Biblioteki Polskiej?
Kolejnym słowem i życzeniem podzielił się z nami Ambasador RP. Przywołał fragment książki Zofii Kossak-Szczuckiej pt. „Rok Polski”. – „Gdyby wigilijna atmosfera wzajemnej życzliwości i dobra trwała przez wszystkie dni roku, jakże bylibyśmy inni dla siebie, jakże piękna byłaby atmosfera w naszych rodzinach” – przytoczył Witold Sobków. „Polska byłaby nam domem, a świat rajem”- brzmi ostatnie zdanie, kończące myśl autorki, którego zabrakło w cytacie Ambasadora. Ale faktycznie, dla większości zebranych na poskowym opłatku, Polska jest oczywiście ważnym odniesieniem, ale nie domem. Dobrze więc, że zdanie to nie padło. Dla niektórych mogłoby zabrzmieć zbyt boleśnie. – „(…) obchodzą Państwo w tym roku piękny jubileusz, świadczący o tym, jak ważne miejsce zajmujecie i jak istotną rolę pełnicie dla polskiej społeczności. Stanowicie namiastkę kraju (…)” – mówił Sobków. A potem przyszedł czas błogosławieństwa. Czas święcenia opłatków i pochylonych głów. W modlitwie poprowadził nas ksiądz rektor Stefan Wylężek. Cała sala wstała, tradycji stało się zadość. A Dziennik, tu i tam nastawił uszu i pytał.– Pamiętam opłatki organizowane w Łowiczance. Nie były takie ładne jak dzisiaj – zauważyła Ita Ruszkiewicz. Mamy więc postęp? – Ależ tak! Wielki. 50-lecie było wspaniałe, tyle różnych imprez, spotkania, mnie się na przykład bardzo podobała Halka. I Pietrzak. Było bardzo ciekawie, ciągle coś nowego – dodała. – Ale poskowe opłatki były kiedyś całkiem inne – włączyła się do rozmowy Janina Tomaszewska. – Pracowałam w POSK-u przez siedem lat, jako księgowa, więc wiem, jak to było. Żeby jak najmniejszym, jak najniższym kosztem… Bo POSK zawsze się dorabiał. Myśmy, z biura, poświęcali całe popołudnie, żeby to wszystko ustawić. No ale takie były czasy. W ostatnich latach opłatki się zmieniły, jest inaczej, zresztą bardzo dobrze, musi być postęp – przytakuje pani Janka.
– To jest pierwszy oficjalny opłatek naszej wspólnoty. Od niego zaczynamy sezon, a kończymy opłatkiem rektorskim – zauważa szefowa Polskiej Macierzy Szkolnej, Aleksandra Podhorodecka.– Życzę POSK-owi wszystko to, co najlepsze. Nie chciałabym, żeby się zamienił w blok mieszkaniowy, żeby jednak ta proporcja dochodów z elementem społeczno-kulturalnym została zachowana. Macierz sobie tutaj spokojnie żyje, ale co będzie z księgarnią, to nie wiemy, bo nie jest to biznes dochodowy, co roku do niego dopłacamy, uważając, że powinniśmy to robić – podkreśla Podhorodecka.
Do pierwocin powstania polskiego domu wraca prezydentowa Karolina Kaczorowska. – W parafii jezuickiej na Willesden Green mieliśmy koło pań. I nasza prezeska powiedziała, że skoro budujemy POSK, a w piątki panowie grają u nas w brydża, to ustalmy z księdzem, że dochód, który będzie wypracowany w ciągu sześciu tygodni, pójdzie na POSK. I tak się stało. W ten sposób się dołożyłyśmy. Były tym przecież kolacje, sprzedawało się kawę i nie tylko. Panie z koła gotowały, były dyżury. Pamiętam, że musiałam się wtedy nauczyć lepienia pierogów, które mroziłam i były gotowe, gdy przychodziła moja kolej. A pierwszy poskowy opłatek? Był skromniutki, ale taki serdeczny! To było takie wielkie osiągnięcie, że jednak udało się postawić POSK. Jak był otwierany, to moje córki jako harcerki pełniły dyżury przy windach – uśmiecha się Kaczorowska. – Nie wyobrażam sobie teraz, żebyśmy tego tutaj nie mieli. To jest bijące serce emigracji – kilkakrotnie, z pełnym przekonaniem, powtórzyła prezydentowa.Olgierd Lalko, pytany o przebudowę budynku mówi, iż wszystko idzie dobrze i zgodnie z planem, a budowa jest na ukończeniu. – Sądzę, że już w styczniu będziemy w stanie wynająć mieszkania. Biuro jest już wynajęte, od 1 stycznia zacznie przynosić dochody. Wszystko idzie w takim tempie, w jakim było przewidziane, mam dobrych ludzi. Wszystkie prace, które wykonywaliśmy w POSK-u, mniej więcej zawsze szły, że tak powiem, „on time” i „on budget”. Sądzę, że inwestycja, zwróci się za jakieś 5 lat. Teraz szykujemy się z drugiej strony POSK-u, przygotowujemy plany, żeby zrobić mieszkania również na zachodnim skrzydle, lansowałem ten pomysł na Walnym Zebraniu – mówi Lalko. Ile będzie tych mieszkań w sumie? – No, dużo – odpowiada. – Tu cztery, pod dziewiątką trzy, no i powstanie jeszcze kolejnych cztery, albo pięć, łącznie kilkanaście mieszkań. To jest inwestycja kapitału i nie odbywa się ona kosztem funkcjonowania POSK-u – zauważa Lalko. – Musimy mieć te zarobki, żeby przetrwać na dłuższą metę – podkreśla były prezes organizacji.
O wigilii i Bożym Narodzeniu nie chce rozmawiać Sergiusz Papliński. Były żołnierz zgrupowania Antoniego Hedy „Szarego”. Uciekinier z ubeckiego więzienia w Radomiu, członek antykomunistycznego, niepodległościowego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. W 1946 roku, by przeżyć, lub uniknąć upodlenia, musiał opuścić Polskę. – Ja w ogóle do tego nie pasuję. Do rozmów o wigilii. 24 grudnia w czasie wojny, to albo byliśmy gdzieś w lesie, albo wykonywaliśmy wyroki, to też jest możliwe – kwituje pytania o nastrój Świąt.
– Czego życzyłaby sobie Pani w Nowym Roku?
– Osobiście? Żeby tak dalej. A POSK-owi? To samo – odpowiada Lusia Eysmont, która przeżyła w swoim życiu już tyle opłatków, że wszystkie dawno już wywietrzały jej z głowy.
Tekst i fot. Elżbieta Sobolewska