Zaczynała od zwycięstwa w programie „Szansa na sukces”, teraz przygotowuje się do wydania kolejnej płyty. O swojej muzycznej karierze, amerykańskiej przygodzie i spotkaniu z Quincy Jonesem zakotwiczona w Londynie wokalistka Nika Boon opowiada Piotrowi Gulbickiemu.
Niebawem ukaże się twoja trzecia płyta…
– …na której znajdzie się 10 piosenek. Nagrywam ją w różnych studiach, przy współpracy z takimi muzykami jak John Baggott (klawiszowiec współpracujący z Robertem Plantem czy Massive Attack) oraz Jan Matthews, perkusista grupy Kasabian. Niedawno ukazał się singiel promujący ten krążek „Heart of Stone”.
Płyta jest w rockowym klimacie, a więc w końcu, po 20 latach, wracam do korzeni – czyli do tego, od czego zaczynałam. To trochę nawiązanie do twórczości moich ulubionych wokalistek – Janis Joplin i PJ Harvey.
Są dla ciebie inspiracją?
– Owszem, ale lubię też Nirvanę, The Cure, The Prodigy czy Chemical Brothers. Z ciekawością śledzę również nowe twarze, które pojawiają się na brytyjskiej scenie muzycznej. Często jest bowiem tak, że młodzi artyści nieznani szerszej publiczności mają ogromny potencjał. Obecnie jest więcej możliwości przebicia się niż kiedyś, jednak z drugiej strony osiągnięcie sukcesu to prawdziwa loteria. Trzeba być w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie.
Decydują znajomości?
– Znajomości, kreatywność, talent, praca nad sobą. I dużo szczęścia.
Ty dajesz radę.
– I to całkiem dobrze. Mam swój zespół, gramy w różnych miejscach. Po ukazaniu się płyty planujemy trasę koncertową po Anglii. Wystąpimy między innymi w Londynie, Bristolu, Manchesterze, Liverpoolu, Leeds i Brighton.
Koncertujesz również w Polsce.
– Tylko raz, dwa lata temu, wystąpiłam w Warszawie – na benefisie kolegów z zespołu Big Cyc, których znam od lat. Było trochę nerwów, bo kabel do gitary szwankował, więc musiałam śpiewać a capella. Na scenie dzieją się czasami różne dziwne rzeczy, ale show must go on. Wszystko zostało obrócone w żart, z Krzyśkiem Skibą nie mogło być inaczej.
Zaczynałaś swoją muzyczną przygodę w Gdańsku.
– Mimo że nie miałam rodzinnych tradycji – mama jest stomatologiem, a tata ekonomistą – śpiewałam praktycznie od zawsze, zanim jeszcze zaczęłam mówić. Początkowo były to wymyślane na poczekaniu wierszyki, które łatwiej było zaśpiewać niż powiedzieć. Sprawiało mi to wielką frajdę, ale nie przekładało się na występy publiczne. Barwa mojego głosu jest specyficzna, lekko zachrypnięta, przez co miałam do siebie sporo dystansu i dopiero kiedy w wieku 16 lat usłyszałam Janis Joplin i jej pełne ekspresji utwory pomyślałam, że warto spróbować. Wspólnie z kolegami założyliśmy zespół Energia i graliśmy w trójmiejskim środowisku undergroundowym. To był głównie mocny rock, przechodzący w metal. Był początek lat 90. ubiegłego wieku. Byłam niepokorną nastolatką, chodziłam w skórach, z ćwiekami, buntowałam się przeciwko niesprawiedliwości panującej na świecie.
Ten bunt chciałaś zademonstrować występując w „Szansie na sukces”?
– Udział w niej był zupełnym przypadkiem. Pewnego dnia oglądając telewizję zobaczyłam ogłoszenie o naborze do nowego programu muzycznego. Razem z moim gitarzystą pojechałam do Warszawy na przesłuchanie i po jakimś czasie dostałam wiadomość, że zakwalifikowałam się do finału. Miałam w nim zaśpiewać coś z repertuaru Maryli Rodowicz. Co prawda nie były to moje klimaty, ale pomyślałam, że jeśli trafię „Wsiąść do pociągu byle jakiego” to dam radę. Ostatecznie wylosowałam „Rozmowę przez ocean” i też poszło całkiem nieźle. Wygrałam pierwszą edycję tego popularnego w późniejszych latach programu (jako Dominika Jarzębowska – przyp. PG) i jak się okazało zmieniło to moje życie.
Otworzyły się przed tobą muzyczne salony?
– Program był emitowany w Telewizji Polonia i przypadkowo zobaczył go mieszkający w Anglii Wiktor Kubiak, właściciel wytwórni płytowej Orca, człowiek, który między innymi wyprodukował musical Metro, a także wypromował Edytę Górniak i Anitę Lipnicką. Tak mu się spodobał mój głos, że dostałam zaproszenie do Londynu. Widział we mnie kogoś na kształt żeńskiego Joe Cockera, dlatego zaoferował pomoc w rozwoju muzycznej kariery. Byłam świeżo po maturze, głodna świata, więc pomyślałem – czemu nie?
Ciekawa propozycja.
– Ale też duże wyzwanie, bo od razu wylądowałam na głębokiej wodzie. Nie znałam angielskiego, nie miałam polskich znajomych. Czasy były inne niż obecnie, w Londynie nie mieszkało tak wielu Polaków. Pamiętam, że kiedy latałam do Gdańska w samolocie znajdowało się po kilkunastu pasażerów. Jednak to była dobra szkoła życia. Przez dwa lata miałam opłacone mieszkanie na Covent Garden oraz studia. W tym czasie miałam nagrać płytę, ale do tego nie doszło, bo firma się przebranżowiła.
Szkoda.
– Szkoda, natomiast zdążyłam się już usamodzielnić. Zdałam kurs angielskiego, skończyłam studia na wydziale filmowym na Central Saint Martins College of Art and Design, a potem produkcję muzyczną na University of Westminster. To był ciekawy kierunek, zainicjowany przez Dave’a Stewarta z Eurythmics, na którym wykładało wielu interesujących ludzi związanych z artystyczną branżą – inżynierowie dźwięku, menedżerowie, wokaliści. Wśród wykładowców byli między innymi współpracownik słynnej islandzkiej piosenkarki Bjork oraz menedżer Stevie’ego Wondera.
W tym czasie z grupą znajomych założyliśmy zespół Talizmantra. Graliśmy połączenie muzyki elektronicznej z rockiem i mieliśmy sporo szczęścia, bo naszym menedżerem został Mike Champion, zajmujący się także święcącą wówczas największe sukcesy grupą The Prodigy. To otwierało wiele drzwi. Pamiętam nasz pierwszy większy koncert w Londynie, w Hali Astorii przy Oxford Street. Niestety, to kultowe miejsce, gdzie występowały legendy muzyki, już nie istnieje.
Ty byłaś wokalistką.
– Wokalistką i autorką tekstów. Zespół uczestniczył w różnych festiwalach, poza Wielką Brytanią koncertowaliśmy w Niemczech, Brazylii, Australii, krajach skandynawskich. Wydaliśmy cztery single, zagraliśmy dziesiątki koncertów. To był intensywny okres, ale po dwóch latach grupa zawiesiła działalność.
Brakowało pomysłów na przyszłość?
– Nie tyle pomysłów co możliwości dalszej współpracy między liderem grupy a menedżerem. Poza tym szukaliśmy nowych wyzwań. W tym czasie, po latach przerwy, do Londynu zawitała Madonna, jej koncert, który odbył się w Brixton Academy, zgromadził wielu celebrytów i ludzi z muzycznej branży. Tam poznałam Rogera Sancheza, jednego z najsłynniejszych wówczas DJ-ów na świecie, a jednocześnie właściciela wytwórni płytowej „Stealth”. Przesłałam mu kilka swoich piosenek, spodobały mu się i rozpoczęliśmy współpracę. W ten sposób weszłam do świata muzyki elektronicznej i funky house. Roger mieszka w Nowym Jorku, dlatego często tam występowałam. Śpiewałam też w innych amerykańskich miastach – San Francisco, Los Angeles, Miami. Różnorodność klimatu i architektury jest w Stanach ogromna, a poszczególne miasta różnią się bardziej niż kraje w Europie. Jednak bodaj największe wrażenie zrobiło na mnie niesamowite wybrzeże rozciągające się od Miami, w kierunku wyspy Key West, a szczególnie niewielka wysepka Islamorada, znana ze sportowego połowu ryb.
Owocem pracy z Sanchezem było kilka singli.
– Dokładnie cztery. Występowałam na scenie, nagrywałam, ale równocześnie pisałam słowa piosenek dla innych artystów. To był ciekawy okres, jednak muzyka elektroniczna jest specyficzna, trudno się wypromować jako wokalistka, dlatego po czterech latach współpracy z Rogerem postanowiłam pójść własną drogą. W 2010 roku wydałam solową płytę „Troublemaker”, na której znalazły się wyłącznie moje własne kompozycje. Krążek został dobrze przyjęty przez krytyków i publiczność, więc poszłam za ciosem i dwa lata później ukazał się następny album „Faces”, na którym każdy z utworów był nagrywany w innym miejscu i z innym producentem. On również nie przeszedł bez echa. A już niebawem będzie trzecia płyta „Live & Exposed”.
W swoich tekstach poruszasz różne tematy.
– Bardzo różne. Emocje, rozłąka, radości, smutki, relacje międzyludzkie… Słowem wszystko, z czego składa się nasze życie.
Po tylu latach śpiewania można jeszcze coś ulepszyć?
– Na naukę nigdy nie jest za późno. Pracuję szczególnie nad oddychaniem, w czym bardzo pomaga mi pływanie na basenie, które wzmacnia przeponę. Dzięki temu stałam się całkiem dobrą pływaczką.
W swoim albumie masz wiele zdjęć ze znanymi ludźmi.
– Będąc w różnych miejscach spotkałam bardzo dużo osób z pierwszych stron gazet. Lady Gaga, Dustin Hoffman, Brad Pitt, Johnny Depp… Można długo wymieniać, z wieloma z nich mam tzw. selfie, czyli zdjęcia robione z ręki. Ostatnio ten sposób jest bardzo popularny, ale ja opatentowałam go już wiele lat temu (śmiech).
Ktoś zapadł ci szczególnie w pamięci?
– Quincy Jones. Poznaliśmy się na gali w Londynie, podczas której odbierał nagrodę za swoje dokonania. Chwilę porozmawialiśmy, po czym zaprosił mnie na lunch. Okazało się, że bardzo dobrze zna historię Polski i Czech, a, co ciekawe, przez wiele lat przyjaźnił się z byłym czeskim prezydentem, a wcześniej opozycjonistą, Vaclavem Havlem. Quincy, mimo 82 lat, imponuje energią i witalnością, to bardzo inspirujący człowiek.
Kilkakrotnie spotkałam też Amy Winehouse. W bezpośrednich kontaktach była raczej nieśmiała, co stanowiło zupełne zaprzeczenie jej drapieżnego wizerunku wykreowanego przez media. Zmarła bardzo młodo, w wieku zaledwie 28 lat.
Natomiast spotkanie z Johnem Baggottem, klawiszowcem grupy Massive Attack, po ich koncercie w Londynie, zaowocowało naszą współpracą na mojej nowej płycie…