Marsz półtora miliona ulicami Paryża był imponujący. Maszerowała przede wszystkim cała liberalna, młoda, idealistyczna Francja, ale nie tylko. Maszerowali też Żydzi i muzułmanie, wierzący i niewierzący, porwani emocją chwili i autentycznym oburzeniem społeczeństwa francuskiego na zbrodnie popełnione przez islamskich terrorystów w samym sercu Paryża. Uczestniczyło 40 głów państw, w tym nasza pani premier Ewa Kopacz. Tuż przy prezydencie Hollande widać maszerującego ramie w ramię z Angelą Merkel i prezydentem Palestyny Abbas’em, naszego „pierwszego Europejczyka” Donalda Tuska. Wśród maszerujących za wolność słowa i przeciw tyranii terroru był nawet wiceszef dyplomacji Arabii Saudyjskiej, najbardziej chyba obłudnej dyktatury wyznaniowej na świecie, w której autentyczny liberał skazany został ostatnio na 1000 batów. W sumie około 4 miliony osób maszerowało tej niedzieli w głównych miastach Francji. Brakowało właściwie tylko prezydenta Obamy reprezentowanego jedynie przez swojego ambasadora. W tym wypadku nie docenił chwili.
Najczęstszym transparentem w tym marszu było hasło „Je suis Charlie”. Był to akt totalnej solidarności z ofiarami zbrodni w biurze tygodnika satyrycznego „Charlie Hebdo”. Przypomina on słynną scenę z filmu „Spartacus”, kiedy więźniowie prowadzeni na ukrzyżowanie wołali masowo „Jestem Spartakusem”, aby zmylić władze rzymskie. Slogan powstał na Twitterze, gdzie w ciągu trzech dni był już rozpowszechniony 5 milionów razy, nie tylko we Francji, ale na całym świecie. Słowa te pojawiły się w telefonach komórkowych, na portalach mediów, na bramach i witrynach sklepów , na ogromnym ekranie wyświetlanym na murach ambasady francuskiej w Berlinie, a słowami tymi nazwano place w szeregu miastach. Był on symbolem utożsamienia się wszystkich nie tylko z zamordowanymi rysownikami i redaktorem pisma „Charlie Hebdo”, ale z pojęciem wolności prasy, wolności słowa, prawa do krytyki. Miał nawet swoje humorystyczne warianty jak np. transparent z kartezjańskim żartem „Je pense, donc je suis Charlie” („Myślę, wobec tego jestem Charlie”).
Była to riposta zbudowana na świadomości o Holocauście wpajana uczniom w szkołach, w Europie, że przeciwko złu trzeba wystąpić natychmiast, nawet jeżeli ofiarą jest ktoś inny i niewygodny. Powszechnie powtarza się wypowiedź ofiary hitleryzmu, pastora Niemollera, o wystąpieniu przeciw prześladowaniu innych mniejszości aby później nie pozostać samemu osamotnioną ofiarą przemocy. Mimo wszystko trudno było nie mieć podziwu dla cywilnej odwagi i śmiałości anonimowych inicjatorów społecznego protestu w sprawie pisma. Obywatelską decyzję podjęli młodzi idealiści aby zapobiec reakcjom bardziej przewidywalnym w formie napadów na meczety przez bojówki nacjonalistyczne. A to mogłoby nastąpić w kraju gdzie 25% wyborców francuskich gotowych są głosować na partie narodowego szowinizmu, grzmiącego już od dwudziestu lat o groźbie islamizmu. Bo jest jasne że taki scenariusz pogromów anty-islamskich chcą osiągnąć skrajni islamiści dla których największym wrogiem, poza syjonistami, jest właśnie liberalizm zachodnich instytucji. Ten liberalizm jest znienawidzony nie tylko przez wyznawców skrajnego islamu ale i przez ruchy prawicowe w Europie, przez przywódców Rosji i Chin i przez fundamentalistów religijnych różnych maści. Ruch młodych sympatyków „Charlie” podjął inicjatywę aby zapobiec temu apokaliptycznemu scenariuszowi i wywołać gesty solidarności z całego świata.
Nie wszędzie panował ten duch tolerancji. Francuski minister edukacji nakłaniał szkoły, aby uczniowie uznali zbrodniczość dżihadystów minutą milczenia w każdej klasie. Lecz dużo szkół w przedmieściach zamieszkałych przez muzułmanów nie zgodziło się na taki gest. Co prawda większość muzułmanów w Europie potępiło zbrodnię. Trzeba przyznać jednak, że we Francji, która liczy niemal 10% mieszkańców religii muzułmańskiej, lecz gdzie niemal 60% więźniów pochodzi z tego środowiska, gdzie całe połacie ponurych blokowisk na peryferiach Paryża i innych miast tworzą getta arabskie, w których policja francuska nie czuje się na siłach patrolować nawet za dnia, trudno byłoby się spodziewać, aby humanizm francuski miał tu szansę oddziaływania.
Francja jest krajem, który lubi swoje absolutyzmy. Absolutna wolność, czy absolutna równość, czy absolutna symetria w architekturze, czy absolutny konformizm zcentralizowanego ustroju państwa. Wszystko, dobre czy złe, musi być absolutne. Jak już Francja miała wprowadzić po raz pierwszy Powszechne Prawa Człowieka to gotowa była te wspaniałe ideały obronić zanurzeniem się w morzu krwi. A więc jeżeli Francja w danej chwili głosi wolność słowa, to musi to być dla nich wolność niepodzielna, jak anarchiczna wolność pisma „Charlie Hebdo”
Pismo, cieszące się tygodniowym nakładem 60,000 egzemplarzy nie uznawało żadnej ideologii i żadnej władzy nad sobą, za wyjątkiem ideologii zupełnej bezkarności za jakąkolwiek wypowiedź w swoich polemikach czy często obscenicznych karykaturach. Pismo wychodziło w każdą środę od roku 1992 i głównymi ofiarami ich napaści byli prawicowi politycy, szczególnie prezydenci Chirac i Sarkozy, i główne religie monoteistyczne, czyli chrześcijaństwo, judaizm i islam. Nie liczyli się z nikim. Dwukrotnie duchowni muzułmańscy zaskarżyli pismo do sądu za rasizm i zniesławienie religii, lecz sędzia odrzucił zarzut, twierdząc, że pismo atakowało zasadę fundamentalizmu, a nie poszczególną religię. Pismo broniło się skutecznie argumentem, że wszystkie religie świata traktuje z tą samą pogardą. W roku 2011 grupa terrorystów próbowała podpalić budynek, w którym znajdowała się redakcja pisma. Groźby śmierci pochodziły nie tylko od muzułmanów, ale również od Żydowskiej Ligii Obrony. Pismo szczególnie naraziło się biskupom katolickim, gdy ogłosiło na pierwszej stronie rysunek Boga Ojca gwałconego przez Syna z trójkątem reprezentującym Ducha Świętego wystającym z jego odbytnicy.
Masakra 9 członków redakcji i indywidualnych karykaturzystów 7 stycznia była wyjątkową zbrodnią, która poruszyła opinię światową na wszystkich kontynentach. Pozostali członkowie redakcji zdecydowali opublikować nowe pismo na czas, na następną środę w jeszcze większym, bo 5-milionowym nakładzie w szeregu językach. Był to wielkim aktem przekornego wyzwania. Dziennik „Liberation” zezwolił na subsydiowanie tego wydania na swoich maszynach, a rząd francuski dołożył 1 milion euro na pokrycia kosztów tego numeru. Niestety gest ten przekreślił dla wielu poczucie powszechnego oburzenia. Nie zezwalając na jakikolwiek kompromis, pismo znów wydrukowało kpiący wizerunek proroka Mahometa na okładce wyrażającego poparcie dla pisma trzymając plakat „Je suis Charlie”. Wiadomo, że dla przeciętnego czytelnika na Zachodzie okładka wydawała się zupełnie nieszkodliwa, lecz dla przeciętnego mahometanina działała jak płachta na byka. Oburzyło się też wielu katolików. Papież Franciszek potępił co prawda zbrodnię, ale przypomniał że „jeżeli ktoś by obrażał moją matkę, dałbym mu kuksańca.” Brzmiało to jakby uzasadnienie użycia przemocy.
Ani BBC, ani gazety brytyjskie nie kwapiły się wydrukowywać ani tych, ani wcześniejszych karykatur tego pisma. Gdy francuska dziennikarka starała się pokazać frontową okładkę najnowszego „Charlie” kamery Sky News naumyślnie odwróciły się w drugą stronę. Główny dystrybutor gazet na Wyspach WH Smith odmówił prenumeratę nakładu. Oskarżono Brytyjczyków o tchórzostwo. Brytyjczycy mają też swoje tradycje wolności słowa jeszcze starsze niż we Francji. Ale Brytyjczycy nie lubią francuskiego absolutyzmu. Są przede wszystkim pragmatykami. Pisma satyryczne jak na przykład „Private Eye” nigdy nie są komentowane w prasie poważnej; istnieją tylko na marginesie publicystyki brytyjskiej. Czy w Anglii wszelkie publikacje mają prawo wyśmiewać się z proroka Mahometa? Według prawa mają, ale pyta brytyjski redaktor – po co? W ich oczach nie widać potrzeby ośmieszać religię islamską, w odróżnieniu od polityków muzułmańskich, bo po co prowokować niepotrzebnie ferment społeczny czy nawet rozlew krwi. Francuzi nazywają to samocenzurą; Brytyjczycy zaś rozsądkiem i dobrym wychowaniem.
5 milionowy nakład pisma wywołał łatwo przewidywalne gwałtowne protesty. Demonstracje muzułmanów nastąpiły w przeszło 30 krajach, potępiające nowy numer i w wielu wypadkach wyrażające solidarność z zamachowcami. Maszerujący atakowali francuskie ambasady i instytuty kulturalne. W Kabulu, Karachi, Chartumie, Algierze, Kairze i Ammanie było wielu rannych, a w Niger tłumy protestujących zaatakowały chrześcijańskie sklepy i podpalali kościoły. Siedem osób zginęło. A było 30 rannych. Nawet najbardziej umiarkowane organizacje muzułmańskie jak British Muslim Council czuły się do obowiązku ogłoszenia odezwy w obronie „naszego ukochanego Proroka”, w którym podkreślają, że „muzułmanie wieżą w wolność słowa”, ale „wolność słowa nie powinna być tłumaczona jako obowiązek do obrazy”. Skrajna prawica europejska też planuje swoje kolejne protesty. Efekt powszechnej solidarności z poprzedniego weekendu prysł jak bańka mydlana.
Można krytykować władze i media brytyjskie, że nie podjęły w pełni do serca hasła „Je suis Charlie”, szczególnie po wydaniu nowego prowokacyjnego numeru. Ale Brytyjczycy są świadomi, że w walce z ekstremistami islamskimi muszą utrzymać lojalność dla swojego ustroju ze strony znacznej większości muzułmanów i pomóc im neutralizować głosy nienawiści. A wiedzą, że tego nie osiągną, jeżeli będą promować na pierwszym planie medialne potworki, które wykorzystują prawo wolności prasy, aby bezcelowo szarpać i poniewierać świętości innych.
Wiktor Moszczyński