Dzisiejszy Związek Lotników Polskich w Wielkiej Brytanii to przede wszystkim braterstwo rodzin, z domieszką sympatyków i pasjonatów wojennych dokonań naszych pilotów. Spotkanie opłatkowe 10 stycznia zgromadziło więc nadzwyczaj pokaźną liczbę uczestników, wśród których dominowali oczywiście Polacy, ale nie brakowało także potomków angielskich lotników, którzy latali z naszymi chłopcami w tym samym dywizjonie.
– Ogromnie się cieszę, że członkostwo naszego Związku wzrasta i jestem niezmiernie zaszczycony ponownym wyborem na prezesa. Związek stara się utrzymywać bogatą historię, powierzoną nam przez naszych rodziców i dziadków. Trzeba ten skarb wiadomości, przekazany nam, ciągle pogłębiać, rozszerzać i wraz z tradycjami polskimi utrzymywać i przekazywać następnym pokoleniom – mówił Artur Bildziuk, którego rodzice byli związani z lotnictwem, ojciec jako inżynier jeszcze przed wojną pracował na Okęciu, a mama służyła w czasie wojny w Pomocniczej Lotniczej Służbie Kobiet.
Modlitwę odmówił ks. Marek Gałuszka, a gośćmi spotkania była m.in. prezydentowa Karolina Kaczorowska, wicekonsul Ines Czajczyńska-Da Costa, Radca Minister Dariusz Łaska. Nie zabrakło również autorów najnowszej lotniczej inicjatywy: Michaela Parrota, Andrzeja Michalskiego i Marcina Piórkowskiego, autorów pomysłu pod nazwą 307 Squadron Project, który ma na celu popularyzację wiedzy o 307 Dywizjonie Myśliwskim „Lwowskich Puchaczy”, jedynym polskim dywizjonie nocnym, który utworzono w W. Brytanii podczas II WŚ.
Od niedawna działalnością Związku interesuje się Joanna Świtalska, córka Mariana Świtalskiego, który był lotnikiem właśnie 307-go, a mama, Danuta Urzykowska walczyła w Powstaniu Warszawskim. – Tato, kiedy owdowiał, przyjechał do mnie, do Londynu i często chodził na spotkania Związku. Weterani przechowywali pamięć o wojnie, a to, że nadal jeszcze byli razem, przytrzymywało ich przy życiu, kiedy byli już w podeszłym wieku – powiedziała pani Joanna, dodając, że wedle jej opinii, po wojnie musieli być nadal tak samo bohaterscy, jak w czasie walki. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie została już udzielona po wielekroć, i po wielekroć wciąż na nowo pytanie to jest powtarzane, tylko już przez młodszych. Jak mówi pani Joanna: – W domu toczyło się dużo politycznych dyskusji, bo rodzice byli bardzo rozgoryczeni. Wielu Polaków nie mogło przeboleć tego, że wojna zakończyła się dla nich i Polski w taki sposób, jak się zakończyła, pamiętam z dzieciństwa bardzo wielu zniszczonych tym wszystkim ludzi. Tato, mimo że ukończył tutaj studia, to przez kilka lat musiał pracować na dużo niższej pozycji, niż jego kwalifikacje. Anglicy pytali, dlaczego nie wracacie, bo nie rozumieli, co działo się w Polsce i to było szalenie bolesne dla moich rodziców. Myślę, że mój ojciec i tak miał szczęście, bo mógł pójść na uniwersytet, a nie każdy miał taką możliwość. Ukończył chemię tekstylną, ale np. mój wujek, brat mamy, który walczył w Dywizjonie 300, skończył przed wojną słynną Szkołę Wawelberga [Państwowa Wyższa Szkoła Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. H. Wawelberga i S. Rotwanda – red.] i był dyplomowanym inżynierem, ale w Anglii pracował w fabryce i chociaż w końcu awansował, to jednak stracił tych kilka lat. Wujek opowiadał też, że nie brali na serio tego, że musieli się uczyć angielskiego, bo długo uważali, że wrócą do Polski, zresztą opowiadał, że ich nauczyciel angielskiego uważał tak samo, i zamiast uczyć, to brał ich na wyścigi – śmieje się pani Joanna.
Eugenia Kosecka trafiła do Anglii z Palestyny. Wspomina 1944 rok, kiedy pracowała w naziemnej obsłudze samolotów, ukończywszy kurs, po którym pełniła funkcję silnikowej. – Zanim lecieli na nocne loty, trzeba było samolot wyszykować, ja musiałam przykładowo sprawdzić, czy jest paliwo, ktoś inny sprawdzał zegary, a płatowcowy jeszcze co innego. Nas troje było związanych z lotnictwem: ja, mój brat, który był radiooperatorem i mąż, którego poznałam w pracy, bo zostałam przydzielona do jego brygady – opowiadała. Była w grupie 150 dziewcząt, skierowanych do pracy na lotniskach i miała stopień kaprala (Leading Aircraftswoman). A po wojnie? – Nie przyjmowali do pracy, gdzie kto chciał, o nie. Nas kierowali do tych gorszych zajęć, a więc włókiennictwo, górnictwo, azbest. A kandydatów na studia było dużo więcej niż miejsc przeznaczonych dla Polaków, to się trzeba było jakoś przepychać – mówiła pani Eugenia.
To, na co wiele osób zwraca uwagę, to fakt, iż dobrze się dzieje, że Związek trwa. – Bardzo dobrze, bo jest to przecież otwarcie się na przyszłość, na podtrzymywanie wiedzy o dokonaniach lotników i na pamięć o nich. Myślę zresztą, że to pokolenie, naszych rodziców popełniło pewien błąd, że nie wciągało swoich dzieci wcześniej w tę działalność – zauważa Joanna Świtalska. A świadomość istnienia takiej organizacji na pewno zaistnieje, wśród najmłodszych nawet pokoleń i to niekoniecznie pochodzących z rodzin lotniczych. Bo drugi już raz atmosferę Świąt Bożego Narodzenia podtrzymała podczas opłatkowego spotkania Schola Światło z kościoła pw. św. Andrzeja Boboli, w której śpiewa już około 70 dzieci, urodzonych w Wielkiej Brytanii i mieszkających tu od niedawna, po opuszczeniu z rodzicami Polski. Tak uczą się historii i dzielą los tych, którym nie dane jest mieszkać w swojej ojczyźnie. Choć przyczyny tego są różne, fakt pozostaje ten sam – żyją z dala od swoich.
Na zdjęciu:
Opłatkiem dzielą się pułkownik Andrzej Jeziorski, pilot 304 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Śląskiej imienia księcia Józefa Poniatowskiego” i major Adam Ostrowski, pilot 317 Dywizjonu Myśliwskiego „Wileńskiego”.