18 marca 2015, 12:47 | Autor: admin
Kapitanowa żona

I co za taką zrobić?

Uwięzić? Zamknąć w domu dla obłąkanych? Na wszystko jest już za późno. Zmarła w Rzymie w 1869 roku. Można ją tylko przypomnieć, co uczynił Jacek Dehnel w książce pt. „Matka Makryna” (2014) Nazywała się Irena Wińcz i w Paryżu, gdzie się pojawiła w 1845 r., podawała się za przełożoną klasztoru bazylianek w Mińsku. Jej specjalnością było męczeństwo sióstr zakonnych pod zaborem rosyjskim. Rzekomo najokrutniejszymi sposobami próbowano zmusić je do przyjęcia prawosławia. Torturowano więc nieszczęsne mniszki, pławiono w lodowatej wodzie, bito niemiłosiernie, pomiatano nimi, zaprzęgano do najbardziej upokarzających, fizycznych prac.

Po śmierci Matki Makryny zakonnice z klasztoru, w którym przebywała pod koniec życia, spaliły jej papiery, więc to, co pisze Dehnel jest fikcją (opartą na innych źródłach), dostosowaną do sposobu myślenia i pojęć Polaków połowy dziewiętnastego wieku. Jeśli nawet w przybliżeniu język martyrologiczno-patriotyczno-religijny oddaje mentalność emigrantów tamtych czasów, to mamy do czynienia z dość szczególnym przypadkiem akceptacji fałszu w imię wiary i miłości ojczyzny. Oto próbka opowieści Makryny o strasznym losie nieugiętych siostrzyczek: „Ledwieśmy się miejscami zamieniły, już łoskot, już huk w górze, jakby anioł w siódmą trąbę zadął—patrzę, a tam mur górny cały na rusztowanie padł i pięć sióstr zdruzgotał. (…) Ale nie zatrzymał się mur górny na rusztowaniu – poleciał z kochanymi ciałami siostrzyczek niżej i cztery następne zgruchotał tak, że ani jedna nie jęknęła”. Wedle obliczeń Makryny przy pracy nad budową muru zginęło w sumie siedemnaście jej towarzyszek. Ona sama została poturbowana („I bili mnie dozorcy kijami, kiedy ku pogruchotanym siostrom biegłam”). Nie pierwszy zresztą i nie ostatni raz. Kije, pałki, rózgi spadały na nią (i na resztą opornych mniszek) tak obficie, że aż dziwi jak one fizycznie zniosły podobne traktowanie. Doprawdy, efekt mnożenia tego rodzaju scen staje się, w dzisiejszym odbiorze, po prostu komiczny. Matka Makryna była najwyraźniej mistrzynią w konstruowaniu martyrologicznego kiczu. I czyż naprawdę nikt nie dostrzegł wówczas w jak złym stylu były jej rewelacje. Ale oczywiście nie o styl szło: „starczyło powtarzać ‘Bóg’ i ‘Polska’, ‘Moskale’ i ‘męczeństwo’, w różnych porządkach, a łzy już w oczach stawały, (…) i palce same sięgały po różańce. ”Oczywiście znaleźli się  tacy, którzy podawali w wątpliwość opowieści „mateczki”, ale dawano im odpór, znajdując innych, którzy je potwierdzali „Wielkie mają ludziska serca, tak wielkie, aż biedną Makrynę, bazylijankę, poratowali!”. Makrynę wspierał Aleksander Jełowicki (ojczyńka) pisarz, działacz i wydawca, członek zakonu Zmartwychwstańców, nieoficjalny przedstawiciel polskiego kościoła przy Watykanie, antytowiańczyk. To on zawiódł Makrynę przed oblicze Grzegorza XVI. Papież poruszony opowieściami kazał je spisać. Z czasem zostały przetłumaczone na francuski, włoski, angielski i niemiecki. Polakom chodziło o to, żeby obrócić je przeciw rosyjskiemu władcy, jako dowód znęcania się nad nimi. Nic z tego nie wyszło. Papież nie zamierzał antagonizować cara dla Polaków.

Czytając „Matkę Makrynę” zastanawiałam się, czy Jełowicki nie odgadł natychmiast, że ma przed sobą oszustkę. Przypuszczalnie odgadł, ale nie zdradzał się z tym. Wolał ją wykorzystać do swoich celów, z których żaden się nie powiódł: „wszystko do czego chciał mnie ojczyńka użyć, każdy plan, w którym miałam być trybem i dźwignią (…) spaliło na panewce…”. Łącznie z próbą wydarcia Mickiewicza Towiańskiemu. Rozmowa Mickiewicza z Mateczką jest kapitalna.  Według wieszcza „ Napoleon (…)  lepiej rozumiał chrystianizm niż Chrystus Pan. (…) on tylko na bliskich sobie działał, a Chrystus działa z dali, bo ma więcej elektryczności.”

Makryna działała na najpotężniejsze indywidualności tamtych czasów i drwiła sobie z nich. Za to chwaliła się, że  nic jej więcej „w życiu nie wychodziło tak jak cuda” toteż nie szczędziła ich nikomu. Na koniec, staraniem Jełowickiego, dostała jakiś klasztorek, gdzie się szarogęsiła, stosowała wobec zakonnic przemoc i została odsunięta od powierzonych jej funkcji. Ostatecznie dokonała żywota jako postać zupełnie marginesowa.

„Niczego tak im nie było trzeba jak męczennicy” wyznaje powieściowa Makryna. Potrafiła znakomicie zaspokoić te potrzeby. Ale w jaki sposób na to wpadła? W ostatnim rozdziale Dehnel podejmuje próbę odpowiedzi na to pytanie. Jutka, czy Julka  wywodziła się z nizin społecznych. Poślubiła rosyjskiego oficera Wińcza, który okazał się sadystą. Po jego śmierci „kapitanowa żona” została bez środków do życia i bez perspektyw na przyszłość. Wszystko sprzysiężyło się przeciwko niej: „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka.” Z takim „bagażem” wypada podziwiać jak zawrotną zrobiła karierę: „a przecież wchodziłam po stopniach coraz wyżej i wyżej, przez Poznań, przez Paryż, aż do samego Rzymu, a dalej królestwo czynienia cudów i prorokowania, jakby mi aniołowie pod stopy kolejne stopnie kładli ze złota i kryształu”. Kłamać kłamała, „ale z wierzchu jeno. W środku zaś mówiłam najszczerszą prawdę.”

Ten niedostrzegalny „środek” nie ustrzegł jej przed demaskacją w przyszłości. Ale jej nie o przyszłość chodziło. Chodziło o przeżycie. Ocalała dzięki wrodzonemu sprytowi. Co więcej, zdołała ośmieszyć środowisko , któremu zawdzięczała przecież swoją pozycję w Paryżu i w Rzymie.

Powieściowa Makryna sprawiła, że patrzymy na Wielką Emigrację od strony obsesji, kłótni, zawiści, wzajemnych urazów, żałosnych intryg i wcale nie wzniosłych motywów postępowania. Oczywiście Dehnel nie jest pierwszym, który je odkrył., ale jego antybohaterka wydobywa z otoczenia te właśnie niepiękne strony.

Zastanawiam się co Makryna powie współczesnemu czytelnikowi? Czy zostanie odebrana jako jeszcze jedno historyczne kuriozum? Czy może zaintryguje triumfem kłamstwa? Dawniej, z powodu ograniczonych środków komunikacji oszukiwać nie było tak trudno. Wydawałoby się, że dzisiaj , przy tylu sposobach kontroli, łatwiej wytropić oszustów. Ale    sposoby pomagające weryfikacji faktów mogą również posłużyć szerzeniu dezinformacji, manipulacjom, zaciemnianiu prawdy. Oprócz tego nie brak naiwnych, dających posłuch najbardziej nieprawdopodobnym zmyśleniom. Bez nich kapitanowa żona nie odniosłaby przecież sukcesów. Przypuszczam, że i obecnie prosperowałaby całkiem nieźle.

 

Maja Cybulska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_