Przedwyborcza debata, stoczona w miniony poniedziałek w Portcullis House, pod wiele znaczącym hasłem „Is there a future for Poles in the UK?”, przyniosła konkluzję, stawiającą nas, tutejszych Polaków, w pozycji bliskiej kompromitacji. Bo ile jeszcze razy wypadnie nam usłyszeć, a potem rodakom powtórzyć: do urn! Realpolitik głupcy, wygrywa silny.
Trudno uniknąć wrażenia, że brytyjscy politycy przyzwyczaili się już do tego, że harujemy jak woły, ale głosu nie mamy jak ryby. Kolejny probierz troski o swój interes – w maju. W majowych wyborach będą mogli głosować tylko posiadacze brytyjskich paszportów, ale i takich wśród Polaków coraz więcej, stajemy się liczebnie elektoratem, który w niektórych okręgach może przeważyć szalę głosów, na jedną lub drugą stronę, albo nawet na rzecz UKiP, bo i w tę stronę płyną nasze sympatie. Według danych Home Office: 6066 Polaków ubiegało się o brytyjskie obywatelstwo w 2012 r. W 2009 takich osób naliczono 458.
Jeśli nie zaczniemy głosować, nie będą się z nami liczyć. Ten sam wniosek wybrzmiał podczas ubiegłorocznej dyskusji, zorganizowanej w tym samym miejscu, lecz związanej z wyborami lokalnymi. I wówczas nie padła żadna argumentacja, której byśmy nie znali. W kupie siła, trzeba się pokazać, trzeba udowodnić swoją wielocyfrową liczbą przy urnach, że z naszymi sprawami, opinią, wartościami trzeba się liczyć. Nic z tego. W lokalnych wyborach głosowała znikoma liczba Polaków, mimo iż w wielu okręgach mieliśmy swoich własnych kandydatów. Przepadli, dzięki nam.
Poniedziałkową debatę w Portcullis House zorganizowała, powołana w ubiegłym roku przez konserwatystę Kawczyńskiego – All-Party Parliamentary Group on Poland, przy wsparciu równie niedawno powstałego British Polish Law Association oraz organizacji Polish Professionals in London. Do dyskusji wprowadzali nas Agata Dmoch i Jurek Byczyński, ona już realizująca się w zawodzie prawnika, on stojący u progu kariery.
Główna oś zagadnień skupiła się wokół kwestii referendum „być czy nie być w UE” i zagrożenia, jakie dla obu partii głównego nurtu niesie rzekomo UKiP Nigela Faraga. Histeria, z jaką traktuje się ten wybryk demokracji jest zdumiewająca. Francuzi mają swoją Le Pen, a my Farage’a, oboje sympatyzują z Putinem. Przemysław Skwirczyński, który ubiega się o mandat z ramienia tego ugrupowania, mógł mieć powody do zadowolenia, obserwując jak doradca Camerona od spraw Europy Środkowo-Wschodniej Kawczyński i niewiele liczący się na scenie brytyjskiej polityki laburzysta Slaughter, przepychają się między sobą, broniąc twardo oficjalnych stanowisk swoich partii. Skwirczyński, zupełnie nieprzekonująco próbował zarysować problem emigracji pozytywnej i negatywnej; a Slaughter m.in. poruszył wyzysk emigrantów, jak gdyby to nie za czasów laburzystów, jeśli chodzi o kontekst polski i 2004 rok, rozwinęły się agencje pracy, zatrudniające tzw. tymczasowych pracowników, którzy jednak wykonują swoje zajęcia stale i codziennie do momentu, kiedy nie zdecydują o zwolnieniu, co może więc trwać kilka lat. Tacy pracownicy są bez szans na podwyżkę, mają niepłatne urlopy i chorobowe, do tego bywa, że są ze swoich pensji systematycznie przez agencje okradani. Kilka lat temu, ekipa programu Newsnight BBC z Marią Polachowską na czele, zrealizowała szokujący reportaż o jednym z londyńskich hoteli i agencji pracy z Hammersmith, która manipulując sposobem naliczania pensji sprzątaczek z powodzeniem je okradała, ale tak, że trudno było ów proceder udowodnić.
Kasia Madera po wielekroć musiała przywracać polski wątek w dyskusji, która odbiegała wciąż od tematu głównego nurtu, tocząc się oczywiście wokół kwestii emigracyjnych, ale na przykład w formie troski wyrażonej m.in. przez Kawczyńskiego o dwa miliony Brytyjczyków, którzy wchodząc w buty emigrantów, porzucili swój kraj. Sporo było więc o ekonomii, poruszony został także wątek egzaminu A-Level, nie wzbudzając jednak większych emocji wśród dyskutantów, choć jest przecież tematem aktualnym, palącym i jasno dowiedzie, że jesteśmy niczym tutaj, jeśli nie uda nam się zmienić decyzji AQA. I tutaj warto wspomnieć o innej debacie, która odbyła się już wyłącznie w gronie parlamentarzystów, następnego dnia, w House of Commons. Otóż dużo tam powiedziano o Polsce w kontekście znajomości języka i egzaminu A-level, a dyskutowano pod hasłem „lesser-thaught languages”, z inicjatywy konserwatysty, Nicka de Bois. Głos zabrał oczywiście Kawczyński, oraz inny poseł polskiego pochodzenia, Mark Lazarowicz, laburzysta reprezentujący okręg Edinburgh North and Leith. Powołując się na akcję, którą prowadzimy w Dzienniku, wspomniał że Polacy nie są dla sprawy A-Level obojętni, a możliwość zdawania egzaminu z polskiego w Anglii interesuje również jego wyborców, którzy takiej możliwości w Szkocji nie mają. Scottish Qualifications Authority oferuje egzaminy z kantońskiego, mandaryńskiego, francuskiego, gaelickiego, niemieckiego, włoskiego, hiszpańskiego i urdu. Lazarowicz, podobnie jak prawie każdy w tej debacie, zaznaczył aspekt ekonomiczny, mówiąc, że Polska jest dziewiątym rynkiem eksportowym dla Wielkiej Brytanii, i Wielka Brytania jest trzecim inwestorem w Polsce. Czyli znajomość polskiego opłaca się w kontekście biznesowym, kulturowym również, ale kultura jest na marginesie tego świata, decydentem jest przelicznik walut.
Jak więc powiedział Lazarowicz, nie chodzi tu tylko o ludzi, którzy chcą uczyć się języka, ze względu na swoje korzenie i potrzebę pozostania częścią swojej narodowej diaspory, lecz chodzi tu głównie o wzmacnianie ekonomicznych związków z innymi krajami, w tym konkretnym przypadku – z Polską. Ekonomia, w kontekście brytyjskiego interesu w Polsce, rzadko jest w tym naszym sporze z AQA i polityką brytyjską poruszana. Bronimy się jako harujący opodatkowani tutaj emigranci, którym należy się więc zasiłek na dziecko żyjące gdziekolwiek pod słońcem, ale rzadziej mówimy o tym, co w komentarzu dla Dziennika wyraziście ujął Michael Dembiński, główny doradca Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej w Warszawie: „(…) Polska staje się coraz ważniejszym partnerem gospodarczym dla Wielkiej Brytanii, więc jest bardzo ważne, żeby w Wielkiej Brytanii pozostała możliwość uczenia się języka polskiego, aby utrzymać umiejętności komunikowania niezbędne w handlu międzynarodowym. Drodzy Brytyjczycy: Jeżeli kupujecie w Polsce, możecie mówić do nas po angielsku. [If you’re buying from Poland, you can speak English to us.] Ale jeśli chcecie sprzedawać swoje produkty lub usługi w Polsce – to do nas, proszę, po polsku. A brytyjski deficyt handlowy z Polską już sięga cztery miliardy funtów rocznie”.
Czy będzie więc zdradą polskiej racji stanu, jeśli dla naszej korzyści – możliwości popularyzowania języka polskiego w Wielkiej Brytanii – będziemy przypominać Brytyjczykom ile mogą w Polsce zarobić? W tym kontekście, to może być przecież jedynym argumentem, którego zechcą wysłuchać. Petycja przywrócenia A-Level z polskiego, zainicjowana przez Polską Macierz Szkolną, została podpisana przez ponad 12 tysięcy osób, co niestety nie rokuje dobrze, by mogła kogokolwiek z decydentów wzruszyć, choć liczba ta nie jest bez znaczenia. Sygnatariusze chętnie sprawę komentują, traktując ten egzamin głównie w kategoriach roszczeniowych: chcę żeby moje dziecko mówiło po polsku. Drugim nagminnie powtarzanym argumentem jest kwestia rozwoju kultury. Jak napisał dla nas w swoim kometnarzu pisarz i krytyk Times’a Jeremy Kingston: „To speak a second language with fluency and rich knowledge is so valuable a skill that it is both shocking and socially damaging that so many children are to be denied the opportunity to achieve this”. To nie jest argument w sytuacji, gdy konserwatywny rząd realizuje rewolucyjne odejście od polityki multikulturalizmu, na rzecz integracji – a więc koniec gett kulturowych.
Priorytetem jest taka budowa stosunków społeczno-polityczno-gospodarczych, by oznaczały one głębokie wejście w brytyjskie społeczeństwo. Skuteczna integracja oznacza na ogół zdradę swojej kultury, odejście od języka korzeni, bo tylko w nim przechowuje się przynależność do danego narodu. Decyzja podjęta przez AQA jest niczym innym, jak realizacją również tej polityki. Wydaje nam się ona oczywiście kompletnie niespójna z wartościami, z którymi do tej pory kojarzyliśmy Anglię. Jako kraju liberalnego, w którym każdy może odnaleźć swoje miejsce. Dzisiaj to wiara, która wymaga głębokiej rewizji, i nie ma żadnej gwarancji, że zmiana władzy, będzie oznaczała powrót do multi-kulti. Dzisiejsza Anglia pragnie mieć w swoim łonie coraz więcej Brytyjczyków, którym nie w smak będzie interes jakiegokolwiek innego kraju, poza tym, który ich żywi. Umożliwia swoim obywatelom pogłębioną naukę tych języków, które pochodzą z krajów, związanych z Albionem żywotnym, współczesnym interesem. Zgodnie w wytycznymi ministerialnej reformy edukacji, lepiej będzie się więc można nauczyć chińskiego, włoskiego, rosyjskiego, francuskiego, niemieckiego i hiszpańskiego. Bo AQA nie tylko likwiduje, chodzi tu o głęboką reformę nauczania języków.
W swoim komentarzu dla Dziennika, brytyjskie Ministerstwo Edukacji, ustami swojego rzecznika, Roberta Coopera argumentuje, że decyzja AQA bazowała na liczbie osób, przystępujących do egzaminu A-level. – “Nasza reforma nie broni ośrodkom opracowania solidnych kwalifikacji językowych dla każdego języka, który wybiorą – włączając język polski – tak długo, jak będą przestrzegały rygorów wysokich kwalifikacji, wymagań i akademickiego poziomu swoich egzaminów. Reforma A-level jest częścią reformy edukacyjnej, aby uczniowie mieli możliwość zdobywania wiedzy i umiejętności, które zaowocują w ich wyższej edukacji i dalej” – tłumaczy Cooper’ – „Do ośrodków egzaminacyjnych należy decyzja, które języki będą oferować w zreformowanej formie egzaminu A-level” – zaznacza rzecznik, dodając że decyzja o reformie egzaminów (GCSE, AS, A-level) powstała również w wyniku społecznych konsultacji. Jednym z argumentów na rzecz likwidacji bengalskiego, współczesnego hebrajskiego, panjabi, polskiego, holenderskiego, gujarati, perskiego, portugalskiego, tureckiego jest niedostatek wysoko wykwalifikowanej kadry egzaminacyjnej. W przypadku języka polskiego, Polski Uniwersytet na Obczyźnie prowadzi przecież już trzecią edycję studiów podyplomowych dla nauczycieli chcących uczyć jęz. polskiego i polskiej kultury. Kolejny argument likwidatora dotyczy małego zainteresowania egzaminem A-level, co w polskim przypadku znowu jest chybione. Badanie trendów językowych w brytyjskich szkołach, dotyczące w szczególności sytuacji chińskiego i arabskiego, cytowane przez All-Party Parliamentary Group on Modern Languages, wskazuje na znikome zainteresowanie dla obu tych języków. Jeśli chodzi o egzaminy GCSE z chińskiego lub arabskiego zdawać chce mniej niż 1 procent uczniów. Tutaj jednak wybitnie przebija się konieczność ekonomiczna, oraz daleko szersza: toczącej się wojny światów, ekspansji obcego europejskiej kulturze świata Azji, który trzeba znać, aby móc mu się przeciwstawiać.
Swoich zagorzałych obrońców nie znajduje póki co język arabski, ale turecki – i owszem, z uwagi na prężnie rozwijającą się gospodarkę tego kraju, dane licznie podczas debaty w House of Commons były przytaczane przez posłów, którzy reprezentują okręgi wyborcze bogato przez tę mniejszość zamieszkiwane. Mocno ekonomii trzyma się Kawczyński, który podczas tej debaty, podobnie jak dzień wcześniej w Portcullis House, opowiadał o tym, jak ze swoją ośmioletnią córką uczy się języka polskiego. Nam, Polakom, chciał się przypodobać, swoim brytyjskim kolegom parlamentarzystom, uświadamiał, że Polska to dla Anglii rosnący rynek eksportowy, a ilekroć jeździ do Polski, rozmowy jakie przeprowadzana zaczynają przyjmować zupełnie inny obrót, kiedy okazuje się, że można z Kawczyńskim po polsku. – „Stają się dużo bardziej otwartymi – mówił o Polakach – kiedy okazuje się, że ich rozmówca wykazał wysiłek żeby nauczyć się ich języka. Mam ogromną nadzieję, że uda nam się ocalić polski A-level, wyłącznie z punktu widzenia handlowego” – powiedział Kawczyński.
Wtórował mu Nick de Bois, dla którego fakt, iż polski jest drugim, najbardziej popularnym w Wielkiej Brytanii językiem, nie powinien być powodem rezygnacji z A-level, lecz stanowić bodziec, który Brytania wykorzysta, by zachęcać Polaków urodzonych na Wyspach w kolejnych pokoleniach, aby stawali się przedsiębiorcami, naukowcami i dyplomatami, pracującymi na rzecz Wielkiej Brytanii, i jej interesów w Polsce.
Tekst i fot. Elżbieta Sobolewska