– Świat opery to przede wszystkim wybitne osobowości. Głos, oczywiście, jest bazą, punktem wyjścia, jednak w istocie bez artystycznej charyzmy wykonawcy nie ma on większej wartości – mówi czołowa solistka Warszawskiej Opery Kameralnej, sopranistka Agnieszka Kozłowska, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Mieszkasz w Polsce i w Anglii.
– Dokładnie w Szczecinie i w Derby. Do tego ostatniego miasta trafiłam dzięki mojemu narzeczonemu, który ponad pięć lat temu otrzymał stypendium w Cranfield University of Technology, a obecnie pracuje w fabryce Rolls-Royce’a. Natomiast ja kursuję między Polską, Anglią oraz innymi krajami, w zależności od tego, gdzie akurat mam koncerty. Żyję w ciągłym biegu, ale nie narzekam. Uwielbiam podróżować – kiedy przynajmniej raz w miesiącu nie spakuję walizki czuję, że czegoś mi brakuje.
Występowałaś w wielu krajach.
– W Niemczech, Hiszpanii, Francji, Szwajcarii, Austrii, Libanie. No i oczywiście w Polsce i Wielkiej Brytanii, m.in. na zaproszenie Derby Chamber Music Society czy podczas Festiwalu Muzyki w Belper.
Widziałam wiele ciekawych miejsc, a jednym z najbardziej niezwykłych jest teatr sułtana Omanu w Muskacie, mieszczący się w przepięknym, jednym z najbogatszych i najbardziej luksusowych hoteli na świecie. Przepych tego obiektu zapiera dech w piersiach.
Jednak bodaj najmilej wspominam Japonię. Tamtejsze teatry to olbrzymie budowle, ze znakomitą akustyką i wspaniałym zapleczem technicznym. Zdarzało się, że śpiewałam tam dla ponad dwóch tysięcy ludzi, a mój głos docierał do najdalszych zakątków sali. Niesamowite wrażenie! Za kilka miesięcy będę miała okazję znowu to przeżyć, gdyż na początku października wyruszam na trzytygodniowe tournee po Japonii. Wystąpię m.in. w Tokio, Osace, Nagoi, Jokohamie, Fukuoce i Kobe. Po powrocie planuję występy kameralne, a w dalszej przyszłości nagranie płyty.
Śpiewasz w kilku językach.
– Głównie po włosku, który jest ojczystym językiem opery. Ale również po niemiecku, francusku, angielsku, rosyjsku, hiszpańsku, a także po łacinie. Na szczęście nigdy nie miałam problemów z ich nauką.
Nie wszystkim udaje się utrzymać tylko z występów operowych.
– To niełatwy kawałek chleba, ale można. Pod warunkiem, że jest się czynnym zawodowo i wdraża w życie własne projekty. Przy czym trzeba podkreślić, że to zawód dla wytrwałych – cały czas musimy pracować nad głosem, doskonalić technikę wokalną, szukać nowych inspiracji, wyciągać wnioski. A jednocześnie operowa przygoda trwa krótko, zwłaszcza jeśli chodzi o kobiety. Dlatego trzeba myśleć co dalej, napisać doktorat, zająć się nauczaniem. Tak to zazwyczaj wygląda.
Ty myślisz?
– Coś trzeba robić w wolnych chwilach (śmiech). Śpiew jest całym moim życiem – to pasja, powietrze i woda, integralna część mnie. Taka naturalna korelacja z naturą. Może dlatego fascynują mnie jej najmniejsze formy, choćby ziarenka piasku, czy krople rosy. Godzinami mogę przyglądać się promieniom słońca w gałęziach drzew.
Śpiewaczką operową trzeba się urodzić?
– Różnie z tym bywa. Ja miłość do sztuki wyniosłam z rodzinnego domu. Mama była chórzystką szczecińskiej Opery na Zamku, swoim pięknym sopranem zachwyciła publiczność podczas Festiwalu Piosenki Radzieckiej w 1972 roku w Zielonej Górze, gdzie otrzymała wyróżnienie. Z kolei tata był piekarzem – podobnie jak ojcowie Jana Kiepury i Luciano Pavarottiego. Dorastałam więc w atmosferze, gdzie śpiew był obecny jak zapach świeżego chleba. Szybko nauczyłam się puszczać na adapterze płytę z „Halką” Stanisława Moniuszki. Znałam ją na pamięć i śpiewałam melodie modulując głos na sposób operowy. W dzieciństwie przeszłam też okres fascynacji religią, chciałam nawet zostać zakonnicą.
Ale do zakonu nie trafiłaś…
– Chyba nie byłam dostatecznie zdeterminowana. Dostałam się za to do Zespołu Szkół Muzycznych I stopnia w Szczecinie, gdzie rozpoczęłam naukę gry na skrzypcach i fortepianie. Śpiewałam też w chórze „Belcanto”, z którym koncertowaliśmy w kraju i za granicą, a jednocześnie występowałam na imprezach muzycznych, podczas których wykonywałam piosenki z repertuaru Barbary Streisand, pozwalające na lekkie prowadzenie głosu. Już wtedy miałam intuicję i pewność, że kiedyś będę śpiewać na prawdziwej scenie operowej.
Nie było czasu się nudzić.
– Zdecydowanie. Całe godziny spędzałam na ćwiczeniach, nieraz z zazdrością patrząc na koleżanki bawiące się na podwórku. Wiedziałam jednak, że muszę być wszechstronnie wykształcona, żeby spełnić swoje marzenia. Po skończeniu Państwowego Liceum Muzycznego w Szczecinie w klasie skrzypiec zaczęłam studia na Akademii Muzycznej w Poznaniu na wydziale wokalno-aktorskim.
Miałam dużo szczęścia, gdyż jeszcze przed zakończeniem studiów na VI roku podpisałam kontrakt z Warszawską Operą Kameralną. Jej założyciel i wieloletni dyrektor Stefan Sutkowski po przesłuchaniu zatrudnił mnie na partię „Królowej nocy” do „Czarodziejskiego fletu” Mozarta. W ten sposób zadebiutowałam na deskach teatru, który w swoich najlepszych latach prezentował najwyższy, światowy poziom. Później wykonywałam główne role żeńskie w operach Mozarta, Donizettiego, Rossiniego, Verdiego, Delibesa, Moniuszki i Webera. Śpiewałam u boku nestorów tej sceny – Jerzego Ostapiuka, Agnieszki Kurowskiej, Zofii Witkowskiej, a także młodych talentów – Olgi Pasiecznik, Marty Boberskiej, Artura Rucińskiego, Rafała Siwka, Roberta i Wojciecha Gierlachów. To nazwiska, które można spotkać na afiszach największych operowych scen świata.
Koncertowałam też z Aleksandrą Kurzak, Adamem Kruszewskim, Agnieszką Rehlis i Urszulą Krygier, natomiast od dwóch lat jestem sceniczną partnerką Bogusława Morki, z którym w listopadzie ubiegłego roku wystąpiliśmy u boku światowej sławy tenora i dyrygenta Jose Cury w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca. To było niezwykłe, zjawiskowe przeżycie, nie tylko pod względem zawodowym, ale i prywatnym.
Aż tak?
– Świat opery to przede wszystkim wybitne osobowości. Głos, oczywiście, jest bazą, punktem wyjścia, jednak w istocie bez artystycznej charyzmy wykonawcy nie ma on większej wartości. Wielu śpiewaków obdarzonych jest pięknym głosem, jednak to, co nas najbardziej porusza, to wnętrze. Podczas mojej kariery tylko raz spotkałam się z tak przejmującym zjawiskiem i był to właśnie Jose Cura. Śpiewak, dyrygent, muzyk, któremu natura dała niesamowity dar – głos i duszę w jednym. Słuchanie go śpiewającego podczas próby, a potem wspólnego koncertu, było niezapomnianym doświadczeniem, wejściem w inny, nienamacalny wymiar. Na scenie wielki artysta, a prywatnie skromny, bardzo sympatyczny człowiek…
…którego płyt słuchasz na co dzień?
– W wolnym czasie w ogóle staram się nie słuchać opery. Z przyczyn praktycznych, gdyż nie byłabym w stanie skupić się na czymkolwiek innym. W domu brakowałoby jedzenia, ubrań, wszystko by szwankowało. Dlatego, żeby życie toczyło się w miarę normalnym rytmem, relaksuję się przy piosenkach Barbry Streisand, Roda Stewarda, Franka Sinatry, Amy Winehouse, Toma Jonesa, Michaela Jacksona, Tiny Turner, Beth Hart czy Joe Bonamassy. Czasami zabrzmi też trąbka Arturo Sandovala, albo nieco mocniejszy DJ Tiësto czy ATB.
Szeroki wachlarz.
– W dzisiejszej muzyce rzuca się w oczy duża dowolność stylu. Właśnie dzięki tej wielkiej różnorodności i wielorodności wewnętrznie czujemy głód klasycznego porządku, głód, który mi swoim wielkim talentem i osobowością wypełniła Amy Winehouse. To ogromna strata, że nie ma jej wśród nas i że nie stworzy już nic więcej. Była niepowtarzalna – dzika, a zarazem klasyczna. Wspaniała ikona stylu retro.
Londyn daje duże możliwości dla artystów, również tych operowych.
– Tutejsze agencje skupiają gwiazdy z najwyższej półki, można powiedzieć, że to operowy Olimp. Ale, co niemniej ważne, Brytyjczycy mają sprawdzony model edukacji, a następnie promowania absolwentów swoich uczelni. Dla studentów wydziałów operowych organizowane są liczne koncerty, a ich dyplomowe spektakle oglądają agenci wyszukując tych najzdolniejszych, przed którymi otwierają się drzwi do kariery.
Niestety, czegoś takiego nie ma w Polsce. U nas nacisk położony jest na kształcenie, natomiast brakuje kontynuacji, pomysłu i możliwości dalszego wsparcia. Tylko nielicznym udaje się zaistnieć dzięki zdobytej nagrodzie na konkursie, jednak i to na dłuższą metę nie zawsze pomaga.
Patowa sytuacja.
– Polska przeżywa ciężki okres. Wolny rynek dopiero zaczyna funkcjonować – w handlu, nieruchomościach, budownictwie – i ten model próbuje się wdrażać również w instytucjach kulturalnych. Jednak zapomina się, że sztuka z założenia musi być dotowana i sponsorowana, bo sama niczego nie wyprodukuje.
Na przestrzeni lat świat opery ewoluował.
– W XIX i na początku XX wieku był bardzo elitarny, jednak wraz z rozwojem branży rozrywkowej jego znaczenie zaczęło maleć. Dziś nadal czuję, że wykonuję zawód wyjątkowy, pozwalający na spotykanie wielkich osobowości, przebywanie wśród ciekawych ludzi, uświetnianie ważnych wydarzeń. Ale śpiewacy operowi nie zajmują już pierwszych stron gazet. Spektakle bardzo rzadko transmitowane są w telewizji, czasami można coś usłyszeć w radiu. Ważnym wydarzeniem stały się koncerty organizowane w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, transmitowane na żywo na multipleksach w wielu miejscach na świecie. Niemniej to ciągle kropla w morzu potrzeb. Dlatego wielu śpiewaków próbuje różnych rozwiązań, szukając nowych odbiorców poprzez projekty, które są miksem stylu operowego z rockowym, musicalowym czy rozywkowym.
I przynosi to sukces.
– Czasami tak. Katherin Jenkins, Sarah Brightman, Andrea Bocelli, Il Divo, Il Volo… Jest trochę artystów, którzy wypłynęli w ten sposób. Nie są to jednak typowi śpiewacy operowi, to znaczy ich specjalnością nie są role i partie charakterystyczne dla tego gatunku. Niemniej posługują się operową techniką. Zupełnie inną rzeczą jest jednak śpiewanie do mikrofonu, gdzie dobry akustyk panuje nad proporcjami i potrafi osiągnąć znakomity efekt, a czym innym wykonanie partii operowej podczas prawdziwego spektaklu, gdzie śpiewa się bez nagłośnienia. W warunkach teatralnych artysta musi włożyć na siebie kostium, partnerować innym, przebiec po scenie śpiewając, grając rolę i jednocześnie patrząc na dyrygenta. A do tego słuchać co dociera do niego z orkiestronu, koordynować wiele rzeczy naraz, świadomie rozkładać siły i kondycję do końca spektaklu tak, żeby właśnie wtedy, wydając z siebie często najtrudniejsze frazy, w spektakularny sposób najczęściej umrzeć. Kto tego dokona, ten zuch!