W ub. sobotę minęło sto dni rządów konserwatywnych. Podsumowując ten okres premier David Cameron powiedział, że jego gabinet zabrał się ostro do pracy i nie zmarnował ani dnia, by wprowadzić w życie obietnice zawarte w manifeście wyborczym.
Powszechne jest przekonanie, że pierwszy okres rządów jest zawsze najlepszym czasem do wprowadzania zasadniczych zmian, zwłaszcza tych niepopularnych. Panuje wówczas powyborcza euforia, prasa jest bardziej przychylna niż w jakimkolwiek innym momencie, a przegrani politycy liżą rany. Z pewnością to ostatnie stwierdzenie odnosi się do obecnej sytuacji. Liberałowie nie pozbierali z przegranej i zastanawiają się jaka będzie przyszłość partii, której politycy jeszcze nie tak dawno zasiadali w rządzie. Partia Pracy zajęła się sama sobą i prowadzi publiczną kampanię przeciwko prawdopodobnemu zwycięzcy w wyborach o przywództwo partii. I nawet Nigel Farage milczy.
Analizując sto najważniejszych decyzji podjętych przez rząd Camerona, „Guardian” stwierdza, że nie wszystko wygląda tak, jak zapewnia premier. W manifeście zaznaczono, że najważniejszym zadaniem rządu na najbliższe pięć lat jest obniżenie wydatków i obniżenie obciążeń podatkowych. Zgodnie z zapowiedziami, w lipcowym budżecie kanclerz skarbu zapowiedział cięcia budżetowe poszczególnych ministerstw i podniesienie kwoty wolnej od podatku.
Drugim ważnym punktem manifestu wyborczego było rozpoczęcie rozmów z Unią Europejską na temat reform. Projekt ustawy dotyczący referendum unijnego jest już w parlamencie i odbyło się pierwsze czytanie. Rozmowy z UE zostały zainagurowane, ale Unia ma ważniejsze problemy niż zajmowanie się Wielką Brytanią. W parlamencie złożony jest także projekt ustawy o edukacji, adopcji dzieci, większych uprawnieniach samorządowych dla Szkocji, a także reformujący opiekę społeczną. Projekty dotyczące reformy służby zdrowia i imigracji są przygotowywane.
Jednak wszystko wskazuje na to, że rząd zamierza być bardziej radykalny niż wskazywały na to przedwyborcze zapowiedzi. Znacznie bardziej będą ograniczone uprawnienia związków zawodowych, a także dostępność do ulg podatkowych, czyli tzw. tax credits. Przy okazji, w związku z negocjacjami dotyczącymi nowego statusu BBC, korporacja została zmuszona do przejęcia finansowania licencji telewizyjnej dla osób powyżej 75 roku życia, co w praktyce oznacza zmniejszenie budżetu o 650 mln rocznie. Tego w manifeście w ogóle nie było.
Rząd Davida Camerona w tych punktach był bardziej torysowski niż się spodziewano. Jednocześnie w kilku sprawach był bardziej laburzystowski niż laburzyści. Największym zaskoczeniem była zapowiedź zastąpienia minimalnej godzinowej stawki płac minimum płacowym zapewniającym „godne życie”. Z tego posunięcia są zadowoleni z pewnością ci politycy konserwatywni, którzy twierdza, że ich partia powinna stać się partią „niebieskich kołnierzyków”, podczas gdy laburzyści coraz bardziej stają się partią lewicowych intelektualistów.
Choć rząd jest u władzy zaledwie nieco dłużej niż trzy miesiące, to już wiadomo, że realizacja kilku spraw została zawieszona. Nie zostanie zmodernizowana linia kolejowa w północnej Anglii, ani też nie zostaną zmniejszone wydatki na opiekę społeczną w sposób tak drastyczny, jak się wydawało. Także, przynajmniej na razie, nie zostanie uchwalona nowa ustawa w sprawie polowań, mniej restrykcyjna niż obecnie obowiązująca – tuż przed samym głosowaniem rząd zorientował się, że może przegrać, bo część posłów konserwatywnych była gotowa głosować wbrew rządowym zaleceniom. Nie złożony został także w parlamencie projekt ustawy o tym, by w sprawach dotyczących Anglii decydowali tylko deputowani z angielskich okręgów – ku zaskoczeniu premiera projekt ten spotkał się z opozycja w jego własnych szeregach. Odłożono również projekt zastąpienia europejskiej ustawy o prawach człowieka brytyjskim odpowiednikiem – istniała poważna obawa, że takie posunięcie znacznie utrudniłoby negocjacje z Unią Europejską na temat reform UE, a sama debata w Izbie Gmin mogłaby zaszkodzić wizerunkowi rządu.
Yvette Cooper, jedna z kandydatek do objęcia przywództwa Partii Pracy, stwierdziła, że w ciągu stu dni rząd złamał dziewięć obietnic wyborczych. Powiedzmy szczerze – to niewiele. Przy tym premier ma rację podkreślając, że realizacja tak wielu zapowiedzi była możliwa tylko dlatego, że obecny rząd nie musi układać się z koalicyjnym partnerem. Zapewne lista niezrealizowanych zapowiedzi i odłożonych na kiedyś projektów ustaw byłaby znacznie dłuższa. Jak do tej pory z największą krytyką spotkała się, przyjęta przez parlament, decyzja o podwyższeniu płac parlamentarzystów. Dla budżetu to znikome obciążenie, ale był to błąd wizerunkowy zwłaszcza, że jednocześnie zarobki wszystkich zatrudnionych w sektorze państwowym, nawet tych najmniej zarabiających, nadal mają rosnąć nie więcej niż o 1 proc. rocznie, co w praktyce oznacza ich obniżenie.
Julita Kin