Z Utą Przyboś, córką poety Juliana Przybosia, rozmawia Katarzyna Bzowska
Czy ma pani ulubiony wiersz ojca?
– Mam wiersze, które są mi bliskie, ale nie wiem, czy nazwałabym je ulubionymi, nie są to też pewnie najlepsze wiersze, ale lubię wiersz „Świt kwietniowy”. Każde dziecko chce być w kręgu zainteresowania, a tu w dodatku wiersz napisany specjalnie dla mnie. Ważny jest też dla mnie wiersz „Róża”, ostatni, jaki ojciec napisał, w którym w pewien sposób żegna się ze światem, napisany dla mamy.
A „Wiersze dla Uty”? Pisane dla pani i razem z panią, wtedy dzieckiem?
– Tomik „Wiersze i obrazki” dostałam do rąk w dniu śmierci ojca. Tam są moje rysunki, takie jeszcze dziecinne, kiedy dziecko rysuje całym sobą. Byłam nimi zawstydzona, bo ja już miałam 14 lat i tak nie rysowałam. Po śmierci ojca, takiej bardzo publicznej śmierci, bo on zmarł podczas zjazdu tłumaczy – wygłosił przemówienie i osunął się podobno na kolana Jarosława Iwaszkiewicza. Po tym dramatycznym wydarzeniu przestałam rysować. Wróciłam do rysunku dopiero, gdy postanowiłam zdawać na Akademię Sztuk Pięknych, ale to było już inne, „dorosłe” rysowanie. To, że pisałam wiersze z tatą, to legenda. Z pewnością nie robiłam tego świadomie. Jeśli już, to stanowiłam inspirację. Zresztą kilka wierszy jest napisanych dla moich starszych sióstr przyrodnich, Wandy i Julii. Z obydwoma siostrami utrzymuję kontakty, choć jedna mieszka w Nowym Jorku, a druga w Paryżu.
Czy ojciec zdawał sobie sprawę z tego, że jest ciężko chory?
– Tak. W ostatnim okresie nie mieszkał w domu (trzecie piętro bez windy), a w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Tam miał pokój na parterze i czuł się lepiej. Chorował na serce od lat, o czym nie wiedziałam. Jak się okazuje, podczas wojny polsko-bolszewickiej trafił do niewoli. Udało mu się stamtąd uciec i przedrzeć przez front, ale był bardzo wyczerpany. Przypuszczam, że przeszedł zapalenie mięśnia sercowego. Od tego czasu miał dolegliwości sercowe. Nikt w jego rodzinie na serce nie chorował, więc taka jest moja hipoteza.
Wychowywała się pani w domu przesiąkniętym literaturą. Czy odwiedzali was pisarze?
– Oczywiście, ale dla mnie byli oni zwykłymi ludźmi, choć czasem wydawali mi się dziwni. Przychodzili do ojca, a ja byłam zbyt młoda, by uczestniczyć w ich rozmowach. Raczej się im przyglądałam. Pamiętam, że przychodził Kornel Filipowicz, który stracił zęby w obozie, a mama podała rzodkiewki, był też Tymoteusz Karpowicz ze sztuczną rękę, Artur Sandauer, Zbigniew Bieńkowski. Jeździliśmy do Obór, Astorii i Orlika w Zakopanem. Chodziliśmy często na obiady do „Architektów” lub do „Literatów”. Tam był zawsze tłum. Takie wspomnienia dziecka. To się urwało po śmierci taty. To było jego środowisko. Mama jest malarką (ma obecnie 92 lata), studiowała w Łodzi u Władysława Strzemińskiego. Poznali się w Krakowie, gdzie tata pracował przez kilka lat jako dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej. I była to od razu wielka miłość. Tata wyjechał z Krakowa i razem zamieszkali w Warszawie. Mama była od niego o 23 lata młodsza. Miała w Warszawie bardzo małe grono przyjaciół. Większość to byli znajomi taty. Moi rodzice tworzyli szczęśliwe małżeństwo.
Pani poszła w ślady mamy…
– Nie tak od razu. Zdawałam na matematykę na Uniwersytecie Warszawskim i dostałam się. Ciągnęła mnie też astronomia. Uważałam, że te nauki pomagają dotrzeć do prawdy o świecie. Ale zarówno matematyka jak i astronomia są dość samotnymi zajęciami, a ja lubię mieć większy kontakt z ludźmi, chociaż czasem lubię samotność. Po raz pierwszy od śmierci taty zaczęłam malować, gdy zdecydowałam się zdawać na Akademię Sztuk Pięknych. Teczkę moją przyjęto, ale nie zaczęłam studiów w Warszawie. W tym czasie moja mama wyszła za mąż za Belga. Jak każda nastolatka, chciałam mieć trochę swobody, miałam chłopaka (taka pierwsza miłość), a tu mama sama w domu, taka smutna. Bardzo byłam ucieszona, że sobie kogoś znalazła. Miałam możliwość studiowania w Brukseli i przez trzy lata tam studiowałam. Później przeniosłam się na ASP w Warszawie. Mój ojczym zginął w 1980 r. w wypadku samolotowym. Dyplom robiłam już w czasie stanu wojennego. Wtedy Polska była brzydka i ponura. Postanowiłam wyjechać, a że już znałam Belgię, to tam zaciągnęłam swojego przyszłego męża. Wyjechaliśmy w 1983 r. i mieszkaliśmy tam przez 11 lat.
Tyle się mówi obecnie, że młodzi ludzie wyjeżdżają, że się wynarodowiają, a pani wróciła. Skąd ta decyzja?
– Tęskniłam za Polską, ale przede wszystkim za językiem. Znam dobrze francuski, ale nie potrafię rozwiązywać w tym języku krzyżówek. Nigdy nie wrosłam w środowisko belgijskie. To bardzo mieszczańskie społeczeństwo, trochę nudne. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nasi znajomi to głównie Polacy. Więc po co siedzieć w Belgii, skoro wciąż śni mi się Warszawa? I tak jak na wariackich papierach wyjechałam z Polski, też na wariackich papierach, do niej wróciłam. A wtedy w Polsce tyle się działo. Czułam tu dynamikę, której w Belgii nie było.
Kiedy zaczęła pani pisać wiersze?
– Dość późno. Mój debiutancki tomik „Nad wyraz” ukazał się w 2007 r. Pisanie wierszy to jak układanie wzorów matematycznych. Wiersz się konstruuje, ale jednocześnie w tej konstrukcji próbuje się zawrzeć prawdę o świecie o sobie. Trochę żartując: tak jak to jest u Moliera – nie wiedziałam, że już wcześniej myślałam wierszami.
Wiersze pani ojca są takie właśnie „konstruowane”. W jednym ze szkiców literackich odtwarza, jak powstał wiersz „Łuk”. On ten wiersz właśnie konstruował. Istnieje przekonanie, że „Przyboś jest trudny”, że jego wiersze są dla intelektualistów, ale jak zacznie się czytać wiersze Mirona Białoszewskiego, czy Tadeusza Różewicza, to Przyboś wydaje się „łatwy”.
– To nie jedynie nieporozumienie związane z twórczością taty. Dla wielu osób jest on symbolem tego, co wymyślił Tadeusz Peiper, a co zawarte jest w słowach „miasto, maszyna, masa”. Miejska cywilizacja tylko przez krótki czas fascynowała mojego ojca. Później często pisał o miejscach, jakie odwiedzał. Jego wiersze przypominają malowane pejzaże, są bardzo obrazowe, czasem przypominają mi klipy video, to takie przenikające się obrazy. Tata miał słuch poetycki i świetne wykształcenie literackie. Nie dawał się zaszufladkować, choć często próbowano to robić. Już jako dziecko poczuł potrzebę wyrażenia świata słowem. To wręcz wydaje się dziwne u takiego wiejskiego chłopca.
Przyboś był zawsze Przybosiem, bez względu na różne mody i poetyckie nurty. Pani ojciec dość ostro spierał się z innymi poetami. Czy w domu też był konfliktowy?
– On traktował sztukę, nie tylko literaturę, ale też sztuki plastyczne, bardzo poważnie i stąd wynikały jego spory. Białoszewskiego i Różewicza (zwłaszcza tego drugiego) traktował jak swoich uczniów. Krytycznie odnosił się do Młodej Polski, do Skamandrytów, ale wynikało to z jego poważnego podejścia do literatury, szczególnie poezji. Z moją mamą nie można się kłócić. Kiedyś tata się na coś zezłościł, a mama po prostu usiadła na podłodze i zaczęła się śmiać. Tata spojrzał na nią i powiedział: „Rzeczywiście. Taki złoszczący się człowiek jest śmieszny”. I więcej żadnych kłótni nie było.
Julian Przyboś był autorytetem, z którym się liczono. Ale obecnie jest poetą jakby zapomnianym. Czy myśli pani, że nastąpi renesans jego poezji?
– W październiku przypada 45. rocznica śmierci taty. Edward Balcerzan zorganizował w czerwcu otwarte zebranie naukowe zatytułowane „Przyboś przekładowy”, w którym wzięli udział znawcy jego twórczości oryginalnej i tłumaczeniowej. W PEN-Clubie w Warszawie, którego ojciec był wiceprezesem, odbędzie się panel dyskusyjny. W Rzeszowie w dniach 6-8 października odbędzie się konferencja poświęcone jego twórczości. Natomiast Towarzystwo Ziemi Niebyleckiej zorganizowało konkurs literacki „O niebylecki miecz”, poświęcony Julianowi Przybosiowi. Tam tatę pamiętają – w pobliżu Niebylca położona jest wieś Gwoźnica Dolna, w której mój tata się urodził i również w tej wsi zaplanowane są obchody na 6 października. Więc z tą pamięcią nie jest tak źle.