Gdy przed blisko dziesięciu laty usłyszałam, że w POSK-u ma powstać klub jazzowy, miałam wątpliwości, czy jest to dobry pomysł. Do tego czasu jazz gościł w POSK-u okazjonalnie, na zasadzie ciekawostki. Nie wydawało mi się, aby było zapotrzebowanie na stałe imprezy tego typu. A jednak, 22 marca 2007 roku jazz stał się POSK-owym rezydentem. Zainstalował się w podziemiach.
Piwniczna izba POSK-owa swą architekturą i wystrojem skłaniają do tego, by zachowywać się tu nieformalnie. Głównym elementem są schody, na których można przysiąść i wypić drinka słuchając muzyki, by potem włączyć się do tańca na parkiecie tuż obok grających muzyków. Atmosfera jest podobna do tej, jaka bywała w klubach jazzowych Warszawy i Krakowa, z tą tylko różnicą, że tamte lokale tonęły w kłębach dymu. Mogę sobie wyobrazić śpiewającą tu Juliette Greco, czy Ewę Demarczyk.
W ciągu blisko dziewięciu lat istnienia Jazz Café wystąpiło tu ponad 2000 muzyków liczących się w świecie jazzu. Miejsce to cieszy się tak dużą popularności, że często artyści rezerwują następny występ tuż po zejściu ze sceny, a czasem ci, którzy nie zamówili wcześniej biletów, muszą odejść, bo zabrakło dla nich miejsca. Wystąpiły tu takie gwiazdy polskiego jazzu, jak Leszek Możdżer, Michał Urbaniak, Tatiana Okupnik, Krystyna Prońko, Janusz Kohut, Jarek Śmietana, Wojciech Karolak i wielu innych. Nie zawsze jest to jazz tradycyjny, bo niektórzy z wykonawców, na przykład Dunajska Kapelje czy Max Klezmer Band, łączą muzykę jazzową z innymi tradycjami, czerpiąc inspiracje często z muzyki ludowej. Na tej scenie nie zabrakło też wybitnych muzyków z innych krajów, wymieńmy tylko brytyjskie wokalistki Anitę Wardell i Christine Tobin – obydwie są laureatkami prestiżowej brytyjskiej nagrody BBC Jazz Awards w kategorii Jazz Vocalist of the Year. Jazz Café przygarnęła też pod swój dach polskich muzyków mieszkających w Londynie, m. in. zespół Groove Razors, kierowany przez pianistę Tomasza Żyrmonta, wokalistkę Monikę Lidke, Dominika Zachman czy gitarzystę Macieja Pysza. Kilkakrotnie odbyły się tu Festiwale Jazzu Wschodnioeuropejskiego. Pomysł ten to wynikł ze skonstatowania, że artyści z tej części Europy mają mniejszą siłę przebicia niż z Europy zachodniej, była to także chęć przezwyciężenia stereotypu, że prawdziwy jazz musi pochodzić ze Stanów Zjednoczonych. Na szczęście takie podejście zmienia się, czego najlepszym dowodem jest organizowany co roku na jesieni London Jazz Festival – w jego programie pojawiła się przed kilku laty Jazz Café POSK, gdzie odbywają się imprezy towarzyszące. Ten jedyny polski klub jazzowy w Londynie, a przypuszczam, że w całej Wielkiej Brytanii tym samym awansowała do grona liczących się jazzowych miejsc na mapie wyspy. Przyciąga oprócz wiernej polskiej, liczną międzynarodową publiczność. Udało się stworzyć miejsce, gdzie w miłej atmosferze i przy dobrej muzyce można spędzić wieczór. To znakomita wizytówka POSK-u dla tych, nawet stałych mieszkańców Londynu, którzy o tym miejscu wcześniej nie słyszeli i odkryli go dzięki koncertom jazzowym. Klubem interesują się też media specjalistyczne, w tym polskie pismo „Jazz Forum”, a program imprez odbywających się w Jazz Café drukuje „Time Out”, „Guardian Guide”, „Jazz in London” oraz „What’s in London”.
Tego wszystkiego nie byłoby, gdyby nie entuzjazm i znajomość jazzu jednego człowieka. W latach młodości Marek Greliak prowadził klub jazzowy „Od Nowa” w Toruniu. Tamte doświadczenia postanowił przenieść do Londynu. Udało się. To dzięki niemu i grupie zapaleńców podziemia POSK-u w każdy weekend tętnią życiem i piękną muzyką. Zadbał też o to, by nie zapomniano o historii, nie zawsze łatwej, polskiego jazzu – na ścianach zawisły znakomite plakaty, związane z imprezami jazzowymi, które odbywały się w Polsce.
Gdy Marek zachorował, klub przeszedł w inne, młodsze ręce. Znalazł godnych siebie następców. Służył im pomocą, radą i włączał się do układania programu klubu. Pomimo zmagań z ciężką chorobą wciąż starał się uczestniczyć w jego działalności.
W ostatnim czasie polski jazz w Londynie stracił dwie ważne osoby. W sierpniu zmarł Zbigniew Choroszewski, pianista, który w młodości w Polsce, w epoce jazzu zakazanego, otrzymał przydomek „Elington”. W miesiąc później 23 września odszedł Marek Greliak, znawca i miłośnik jazzu, a przy tym znakomity organizator.
Z pewnością Jego śmierć muzycy uczczą specjalnym koncertem. Proponuję, aby towarzyszyła temu decyzja o nadaniu Jazz Cafe imienia Marka Greliaka.
A jeszcze rok temu organizował koncert w hołdzie zmarłemu rok wcześniej znakomitemu gitarzyście jazzowemu Jarkowi Śmietanie… „When the Saints Go Marching In” – śpiewał niezapominany Louis Armstrong.
Katarzyna Bzowska