Gdyby przyszło mi w paru zaledwie zdaniach streścić to, czego dotyczy najnowsza powieść Jerzego Pilcha, posłużyłbym się cytatem poetyckim ze słynnego, kultowego już nieomal wiersza Czesława Miłosza „Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky…”:
„Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej są nienasycone.
Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,
Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno.
Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości.”
Niemniej jednak dopóki grób pusty, a wciąż gorąca krew pulsuje w żyłach, rozkazy „erotycznej wyobraźni” silniejsze są niż wstyd czy racjonalna autokontrola. Pilch (rocznik 1952), pisarz skądinąd niezwykle czuły na niewieście uroki, raczy nas więc następującą historią, na pozór tylko kontrowersyjną (przepraszam jednocześnie za wulgaryzm, w Polsce zresztą w powszechnym użyciu przez wszystkie bez wyjątku społeczne sfery): „Na starość straciłem głowę dla pewnej warszawskiej kurwy (…) Oszalałem na jej punkcie! Ożeniłem się z nią!”.
Autor ze świętoszkowatą kokieterią udaje, że to nie jego własna przygoda; że oto znalazł jedynie spłowiały rękopis „w lewym, mocno sfatygowanym narciarskim bucie” na drugim piętrze kamienicy na Hożej i „po krótkim namyśle postanowił rzecz ogłosić”. Nie omieszkał też dodać, że „oczywiście wszelkie podobieństwa – a jest ich trochę – są przypadkowe”. Gadaj zdrów! Przecież cudem niby odnaleziony rękopis to zabieg artystyczny tak stary, jak sam dostojny powieściowy gatunek. Poza tym zdecydowanie za dużo tutaj charakterystycznych wątków, tematów i stylistycznych szarż noszących niepodrabialny Pilchowy copyright: wspomniany dom na Hożej i ten rodzinny w Wiśle, choroba Parkinsona, figura matki etc.
Można zadać innego rodzaju pytanie: czy opisana, przeważnie w pierwszej osobie, cielesno-sercowa afera zdarzyła się naprawdę, bądź na takową sprytnie jest kreowana (wtedy nic, tylko pęknąć z zazdrości), czy raczej stanowi owoc złaknionej imaginacji? Czy – słowem – realizm to, czy fantazmat rodem z poetyki sennego marzenia? Nie wiadomo, bo nie wie tego nawet sam bohater. W dodatku narracja nagle się urywa – bez finału, bez jakiejkolwiek puenty. Były płatne, a jakże, spotkania, było dramatyczne rozstanie i tyle? No właśnie – tyle. I aż tyle zarazem.
Niewiele się również dowiadujemy o głównej postaci żeńskiej – Zuzie. Ta, zależnie od sytuacji, Sonia-Bella-Olga imię otrzymała archetypiczno-symboliczne: „na pamiątkę” niejako Zuzanny z Księgi Daniela, żony Joakima, którą lubieżni starcy podglądali w kąpieli, by następnie fałszywie oskarżyć o cudzołóstwo (podobnie jak do frazy z Pisma św. nawiązuje tytuł: „Jest czas obłapiania i czas oddalenia się od obłapiania”). Zuza, nieuchwytna i tajemnicza, szalenie zgrabna blondynka z imponującym biustem, „arcydziełem chirurgii plastycznej”, „nie lubi książek” (co narrator, posiadacz wielkiej biblioteki, przyjmuje z ciężkim westchnieniem), uwielbia natomiast seks, a w szczególności „kasę”. Dlatego w zapewnienie, iż jej życiowym celem po zakończeniu kariery ladacznicy jest „dom z ogródkiem, mąż i dziecko”, dość trudno uwierzyć…
Potencjalnych czytelników muszę uczciwie ostrzec: jeżeli, po tym co powiedziałem, oczekiwać będziecie skandalu, dusznej erotyki, jakiegoś – bo ja wiem? – „Ostatniego tanga w Warszawie”, srogo się rozczarujecie. W „Zuzie…” bowiem, jak to u Pilcha w zwyczaju, co innego jest ważne: duch opowieści mianowicie. A opowieść to miejscami melancholijna, miejscami zaś niesłychanie zabawna (choć z intensywnie czarnym humorem mamy tu do czynienia), skrząca się błyskotliwymi dygresjami, np. na temat sztucznych biustów czy koloru oczu sprzedajnych panienek. Opowieść w sumie o miłości; co z tego, że niemożliwej… „Ja – pisze pod koniec znękany autor – mogę co najwyżej być rad, że zdążyłem to i owo zasygnalizować, zdać sprawę z myśli i marzeń, wyrazić zachwyt – bo jednak zachwytu było najwięcej (…)”.