Z uczuciem ulgi (ach ten głód!) dopadłem moją ulubioną piekarnię. Zawsze rano kupuję tu świeże pieczywo a popołudniami biorę coś na deser. Wiem, że po pieczywo przychodzą tu ludzie nawet z dalszych okolic, dlatego bez względu na porę dnia jest kolejka. Piekarnia cieszy się zasłużoną renomą sprzedającej dobre i smaczne pieczywo w niewygórowanych cenach.
– Poproszę coś pysznego – zażądałem. Mój wzrok padł na pięknie wyglądające bułeczki drożdżowe z rodzinkami i kawałkami czekolady. Tak, to będzie to – pomyślałem i, zanim sprzedawczyni zdecydowała się na podpowiedź, sam już dokonałem wyboru. Dzień był wyjątkowy i trzeba go było uczcić czymś szczególnym.
– Poproszę bułeczki z rodzynkami i czekoladą. I (jakby dla potwierdzenia słuszności) zapytałem retorycznie: dobre one?
– No dobre, ale niech pan nie szuka tam czekolady.
– Jak to, nawet kawałka nie ma?
– Nie ma.
– To po co ta nazwa?
– Bo się lepiej sprzedają.
Ale one nawet nie leżały koło papierka od czekolady.
Sprawdziłem organoleptycznie, a dokładniej za pomocą moich kubeczków smakowych. Faktycznie w całej bułce nie spotkałem ani kruszyny czekolady, nie było nawet zapachu po niej, co ja mówię nawet zapachu po opakowaniu od czekolady. Nic. Dziś rano sytuacja się powtórzyła. W kolejce do ulubionej piekarni usłyszałem jak jedna pani drugiej pani rekomenduje jakieś wyjątkowo pyszne ciasteczka.
– Te są lepsze, bo maślane.
Ale druga najwyraźniej już nie ufała marketingowi szeptanemu.
– A pani wierzy, że oni tam używają masła?
– Nie, na pewno biorą tylko margarynę.
Oho, ona pewnie też kupiła bułeczki z rodzynkami i czekoladą, i szukała czekolady tam, gdzie jej nie było – pomyślałem.
Cóż, nie mam wielkiego wyboru. Moja ulubiona piekarnia jest już trochę mniej ulubiona, ale i tak pozostaje najlepszą z tych, które funkcjonują w okolicy. Co mam robić? Czy mam być domowym piekarzem, żeby robić dobre i niefałszowane pieczywo? Czy mam sam uprawiać ekologiczne marchewki, żeby jeść zdrowe warzywa? Ostatnio nawet przyglądałem się dachowi mojego bloku, to kilkaset metrów wolnej, niezagospodarowanej powierzchni. Właściwie czemu by nie, można spróbować. Ogrody na dachach są modne, więc nie tylko produkowałbym zdrową żywność, ale i podniósłbym prestiż domu oraz całej dzielnicy. Chyba jednak nie o to chodzi. Wolę robić to na czym się znam najlepiej, a pieczenie bułeczek i uprawę warzyw zostawić specjalistom. Tylko proszę, żeby mnie nie oszukiwano przy tym. To nie teatr tylko życie.
A propos teatru. Historia z bułeczkami skojarzyła mi się z inną, z halabardami. Kilka dni temu, w centrum miasta widzę taką oto scenę: jest popołudnie, zatłoczone ulice i chodniki, a na nich ludzie pędzący z pracy na zakupy albo do domów. Nagle z tego tłumu wyłaniają się halabardy, wyraźnie górują nad głowami ludzi. Widzę broń, nie widzę natomiast osoby niosącej broń. Zaciekawiony idę w tamtą stronę. Nie dziwcie się, niecodziennie widuję halabardników na ulicach polskich miast. Gdybym był w Watykanie, to jeszcze bym zrozumiał, w końcu oni mają tam Gwardię Szwajcarską pilnującą porządku. U nas działa Straż Miejska, ale jej funkcjonariusze posiadają zupełnie inną broń. Halabardnikiem okazuje się znajoma, to reżyserka teatralna. Pędzi z rekwizytami przed siebie. Pod pachą targa dwie halabardy, a na ramieniu ma jeszcze zawieszony płaszcz królewski i jakiś futrzany kołnierz. W lewej ręce wielka torebka (nawet szalona reżyserka musi mieć torebkę) a na niej wciśnięta w rękę korona królewska.
– Gdzie tak pędzisz? Daj coś to poniesiemy razem – zaoferowałem pomoc.
– Muszę to zatargać dla aktorów. O dwudziestej mamy przywitać gości konferencji międzynarodowej pod zamkiem królewskim.
– Zdążysz? Masz tylko dwie godziny.
– Dam radę, nie takie rzeczy się robiło w życiu. Dzisiaj będziemy otwierać korowód królewski, ale kiedyś grałam już sekretarkę Hitlera.
– O rety, naprawdę?! I jak było?
– No świetnie, to było w „Sensacjach XX wieku” u Wołoszańskiego. Bardzo profesjonalnie, dostałam dobre honorarium, no i mam wspomnienia. Ja jestem kobieta uniwersalna: wczoraj sekretarka, dziś halabardnik a jutro bajki Tuwima. Żadnej roli się nie boję, bo to jest teatr, Andrzeju.
Andrzej Kisiel