11 grudnia 2015, 15:20
100 lat!

Robiło się już ciemno, więc sądziłem, że wybryk kierowcy ujdzie mi na sucho, niezauważony przez nikogo.

– O, to tak wygląda legendarna niemiecka solidność? –usłyszałem rechot w mroku. Niestety ktoś mnie zauważył. Znałem tego faceta, nie lubiłem go, to wyjątkowy pech że go spotkałem. Nie dość, że dyskretna z założenia akcja została wypatrzona na parkingu przez świadków, to jeszcze trafiłem właśnie na tego bufona. Facet nie ma nawet prawa jazdy a wymądrza się, więc mu odpaliłem:

– Wolę niemiecki szajs, niż jeżdżenie autobusami po mieście.

Wiem, skłamałem, bo akurat na komunikację miejską nie narzekam, działa bardzo sprawnie. Narzekam na „niemiecki szajs”.

– Widzi pan, nie dość, że Niemcy oszukują wstawiając do samochodów trujące silniki, to jeszcze zapominają zamontować zamki w drzwiach i dlatego muszę tak wchodzić – wyjaśniłem facetowi.

Bo rzeczywiście, zamiast wsiadać do samochodu jak normalny kierowca, od pewnego czasu muszę pakować się od strony pasażera. Zamek w drzwiach kierowcy zepsuł się całkowicie i drzwi nie otwierają się ani nie zamykają. Ale nie narzekam, bo którejś zimy zamarzły wszystkie drzwi w samochodzie i do wnętrza dostałem się dopiero przez bagażnik. Wtedy przypadkowi przechodnie mieli prawdziwy ubaw. A teraz już się przyzwyczaiłem do codziennej gimnastyki.

Z drugiej strony facet ma trochę racji. Kiedyś niemieckie znaczyło solidne, pewne, długowieczne i niezawodne. Dlatego Polacy masowo kupowali nie tylko używane samochody, ale i pralki z drugiej ręki, telewizory, proszki do prania, czekolady i właściwie wszystko, na czym dało się w kraju jeszcze zarobić. Pamiętam, że największą frajdą były prezenty pod choinkę przywiezione prosto z Niemiec. Dziś niemieckie jest równie dobre albo równie beznadziejne jak chińskie. I pewnie jest w tym sporo prawdy, bo większość światowych koncernów zleca produkcję krajom z Dalekiego Wschodu, aby było taniej. Potem starają się za wszelką cenę ukryć wstydliwe pochodzenie produktu. Ale też, żeby nie było tak pesymistycznie, coraz więcej firm ze świata zamawia usługi w Polsce. Co prawda potem przyklejają swoje metki „made in…”, ale przynajmniej dają zarobić naszym.

Myślę że mamy tutaj spore możliwości do zrobienia kariery. Naszą silną stroną może być… wieczna gwarancja. Tak to sobie wymyśliłem: kilka dni temu odbierałem wydruki fotograficzne z drukarni. To kilkadziesiąt zdjęć w naprawdę dużych formatach z przeznaczeniem na wystawę. Zależało mi na wysokiej jakości i trwałości. Ni stąd ni zowąd zapytałem więc o długowieczność zdjęć.

– Bo wie pani, w domu mam doskonale zachowane fotografie rodzinne z początków XX wieku. Czy te zdjęcia też będą równie trwałe?

Pani obsługująca klientów drukarni zwątpiła:

– No sama nie wiem, takie usługi świadczymy od kilkunastu lat i pierwsze wydruki wciąż są czytelne. Ale czy przetrwają 100 lat? No…trzeba by poczekać, to się okaże.

Taaaak… to może być trudne – pomyślałem o sobie w roku 2115 r. Powinienem mieć wtedy 148 lat. Nie wiem, czy warto męczyć się tak długo… Postanowiłem jednak zaproponować konstruktywne rozwiązanie:

– Powinniście oferować klientom wieczną, a przynajmniej stuletnią gwarancję na wasze wydruki. Każdy klient ucieszy się z tak długiej gwarancji, a wy będziecie mieli więcej pracy i pieniędzy. Żaden z klientów i tak nie sprawdzi za 100 lat, czy zdjęcia wyglądają jak zdjęcia, czy został z nich tylko pożółkły papier, ale tak długa gwarancja zrobi odpowiednio korzystne wrażenie.

Ja zawsze mam dobre pomysły, którymi bezinteresownie obdarowuję innych. Teraz ktoś na mojej idei wiecznej gwarancji zbije w przyszłości ogromny majątek. Chyba już nawet zbija…, bo wczoraj na przykład kupiłem baterię łazienkową do mieszkania, i wiecie co, ona ma 100 lat gwarancji! Ciekawe czy zdążę to kiedykolwiek sprawdzić w praktyce, ha, ha, ha.

Andrzej Kisiel

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Andrzej Kisiel

komentarze (0)

_