Skala wygranej Jima McMahona, kandydata Partii Pracy (62 proc. poparcia) w wyborach uzupełniające w Oldham West, przeprowadzonych po śmierci Michaela Meachera, który nieprzerwanie od 1970 r. reprezentował okręg w parlamencie, zaskoczyła. Przede wszystkim komentatorów z wielkonakładowych gazet. „Nawet Jim McMahon wydawał się zszokowany skalą swego zwycięstwa” – stwierdził lewicowy „Guardian”. W dodatku nie można stwierdzić, że było to zwycięstwo spowodowane niską frekwencją – do urn wyborczych poszło 40,26 proc. uprawnionych do głosowania. To dużo, biorąc pod uwagę, że w podobnych wyborach przed trzema laty w centrum Manchesteru frekwencja wyniosła zaledwie 18 proc.
Prasa przewidywała może nie przegraną, ale słaby wynik laburzystów. „UKIP zyskuje, za co odpowiada Corbyn” – wyrokował „Independent” w reportażu z Oldham West i (w innym artkule) radził, by partia jak najszybciej pozbyła się „beztalencia” pełniącego funkcję lidera partii. Stało się inaczej, a więc trzeba było znaleźć wytłumaczenie takiego, a nie innego wyniku wyborów.Zagrał „czynnik islamski” – stwierdził „The Times”, podkreślając, że zwycięzca przede wszystkim skupił się na sprawach lokalnych, podkreślając swoje osiągnięcia jako przewodniczącego samorządu. „Jestem chłopcem stąd” – mówił McMahon na spotkaniach z wyborcami. Wybory były sfałszowane – twierdzili politycy UKIP. Podobno o zwycięstwie zdecydowały głosy przesłane pocztą. Gdyby nawet wszystkie te głosy zostały odrzucone, to i tak zwycięstwo McMahona byłoby zdecydowane, a jego przewaga nad kandydatem UKIP zmniejszyłaby się z 10.000 do 6.000 głosów.
Wynik ten dla deputowanych Partii Pracy jest bardzo niewygodny. Nie można pozbyć się niepopularnego wśród nich lidera, twierdząc, że jest on obciążeniem dla partii. Jeremy Corbyn jest z pewnością niepopularny, ale przede wszystkim wśród swoich partyjnych kolegów, no i dziennikarzy. Do władzy wyniosło go „pospolite ruszenie” zwolenników Partii Pracy i – jak pokazują to wybory w Oldham West – poparcie dla kierunku reprezentowanego przez Corbyna nie zmalało w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
Nie oznacza to, że Partia Pracy może spać spokojnie. Jeśli chce wygrać wybory, to musi się zmienić. I zmiana personalna nie jest w tym przypadku najważniejsza. Laburzystowscy deputowani chcieliby, aby Corbyn sam skoczył w przepaść. Wydawało się, że po spektakularnej przegranej w sprawie nalotów na Syrię, przy buncie w partyjnych szeregach i wśród członków „gabinetu cieni” brakuje już niewiele, by mogli odetchnąć z ulgą. Wybory w Oldham West pokrzyżowały te plany. Aby pozbyć się Corbyna jego partyjni koledzy muszą zadać mu cios w plecy.
Partia Pracy powstała jako partia sprzeciwu wobec zastanego układu społecznego. Jej twórcy kierowali się ideałami społecznymi. W pod koniec XX wieku ideały odeszły w zapomnienie. Tony Blair stworzył nową partię, która za główny cel postawiła sobie, że stanie się „partią władzy”. Przywództwo Eda Milibanda pokazało wyraźnie, że jest to partia bez programu, niespójna w przekazie dla wyborców, ostrożna w formułowaniu postulatów wyborczych, kunktatorska. Z tym wszystkim musi sobie dać radę, jeśli chce odegrać jakąś rolę w życiu politycznym Wielkiej Brytanii.
Wybór Jeremy’ego Corbyna był niemiłym przebudzeniem. Atak na niego od samego jest wręcz bezprecedensowy. Odnieść można wrażenie, że przeciwnicy polityczni, zarówno z Partii Pracy, jak i Partii Konserwatywnej, wykupili wszystkie gazety, od prawa do lewa, by na ich łamach atakować tego outsidera brytyjskiego establishmentu. Atak ze strony partyjnych kolegów jest nawet ostrzejszy niż przeciwników politycznych.
Przedstawiciel skrajnej lewicy, buntownik, a przy tym: komunista, marksista i trockista (z tego spisu można wybrać dowolny epitet zależnie od okoliczności). Premier Camerona dorzucił kolejny zarzut: „sympatyk terrorystów” – tym mianem określił wszystkich tych, którzy są przeciwni w bombardowaniu celów ISIS w Syrii. Corbyn, od lat wyznający poglądy pacyfistyczne, zgodził się, by członkowie Partii Pracy głosowali w tym przypadku zgodnie ze swoimi poglądami. Pozwoliło to premierowi uniknąć upokarzającej powtórki z 2013 r., kiedy przedstawiony przez niego plan działania przeciwko rządowi Assada został przez Izbę Gmin odrzucony. O poparciu stanowiska rządu z pewnością w dużym stopniu zadecydowała atmosfera wywołana zamachem w Paryżu.
W kilka godzin po głosowaniu korzystnym dla rządu samoloty brytyjskie rozpoczęły bombardowania. Natychmiast zostało to skomentowane przez rosyjskich przywódców: aby były one skuteczne, wszelkie akcje wymierzone w tzw. państwo islamskie muszą być skoordynowane z planami rosyjskimi i reżimem Assada. I tak nagle Wielka Brytania może znaleźć się nieoczekiwanie dla samej siebie w jednym obozie nie tylko z Władimirem Putinem, ale i Assadem, pomimo, że ponad 1700 dni temu ogłoszono, że jego „dni są policzone”, a akcje militarne miały się do tego przyczynić.
Julita Kin