Spotkałyśmy się po raz pierwszy na schodach w POSKu. Był to (chyba) rok 1991. Przygotowywana była właśnie wystawa o POSKu i, szerzej, o emigracji niepodległościowej i jej instytucjach. Agnieszka Panecka pracowała wówczas w Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska” i tam wystawa została pokazana. Wysoka, z burzą jasnych włosów, witająca każdego promiennym uśmiechem, wzbudziła moją sympatię.
Gdy w lecie 1992 r. odbywał się w Warszawie Zjazd Kombatantów, zawitałam do budynku przy Krakowskim Przedmieściu. Agnieszka przywitała mnie serdecznie. Mówiłyśmy wiele o Polakach w Londynie, o Biuletynie Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, który właśnie zaczął się ukazywać, o samym zjeździe… O wszystkim.
Spotykałyśmy się regularnie, w Warszawie, Londynie, Pułtusku, Tarnowie (zjazdy dziennikarzy polonijnych), a raz nawet w Brukseli (Salon Książki Polonijnej). To była przyjaźń, w której wątki zawodowe łączyły się ze sprawami osobistymi.
Agnieszka urodziła się w Gdańsku. Kochała to miasto. Dom wczesnego dzieciństwa, zdominowany przez dziadków, pozostał w jej wspomnieniach najpiękniejszym domem życia. Gdy miała kilka lat, wraz z rodzicami przeniosła się do Warszawy. Tu skończyła liceum, ale na studia wyjechała do Lublina – studiowała historię sztuki na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. I wszystko wskazywało na to, że właśnie sprawom sztuki poświęci się zawodowo. Pracowała w warszawskiej Zachęcie, związana była z pismami „Projekt” i „Sztuka”. Szczególnie to ostanie pismo cieszyło się renomą w środowisku artystycznym. Na fali przemian lat 1980-81 zyskało nową formę i miało opinię wzorcowego wręcz pisma artystycznego. Pismo zawieszono po wprowadzeniu stanu wojennego, redakcję zawieszono, ale po trzech latach wznowiono jego wydawanie. Agnieszka o wszystkim, co ze sztuką, zwłaszcza polską sztuką współczesną, było związane. Wiele katalogów wystaw zawiera wstęp jej pióra.
I wydawało się, że tak już zostanie. Rok 1989 nie tylko zmiótł w Polsce komunizm, ale także szereg wydawnictw, nawet tak odległych od polityki, jak te poświęcone sztuce. Pismo przestało istnieć. Redaktorzy otrzymali wypowiedzenia (próby przywrócenia pisma przez ówczesnego redaktora naczelnego jako prywatnej inicjatywy nie powiodły się, bo choć wychodziło ono jeszcze przez kilka lat, to nie miało już takiego prestiżu, jak wcześniej).
To właśnie w tym czasie, na fali zmian ustrojowych, powstało Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”. Tam Agnieszka znalazła dla siebie miejsce. Jak mówiła, była to „praca życia”. Mogła tam łączyć umiejętności redaktorskie, talent dziennikarski i organizacyjny. Była nie tylko redaktorem Biuletynu, który ze skromnego, drukowanego metodą niemal powielaczową wewnętrznego informatora, zmienił się w dwumiesięcznik w dobrej oprawie graficznej. Wydawany przez nią Biuletyn był pismem, którego przesłaniem było łączenie emigrantów na całym świecie. Agnieszka jeździła wszędzie tam, gdzie byli Polacy. Londyn, obok polskich przedwojennych Kresów, skąd pochodziła rodzina jej matki, był jej szczególnie bliski. Właśnie przez tę specyficzną „kresowość”, jaką zachowało wielu emigrantów pochodzących z ziem Polsce zabranych. Czasem, gdy liczne obowiązki (była też przez dłuższy czas rzecznikiem prasowym „Wspólnoty”, współorganizowała też Zjazdy Polonii) pisała teksty do londyńskiego „Dziennika Polskiego” i „Tygodnia”.
Jej niewielki pokój redakcyjny w gmachu warszawskiej Resursy tętnił życiem. Każdy prezes polskiej organizacji, każdy działacz, a nawet przypadkowi przyjezdni, którzy tylko zahaczyli o Warszawę, mógł liczyć na filiżankę herbaty lub kawy i na długą rozmowę. Agnieszka potrafiła słuchać. Wypytywała o szczegóły życia Polaków w odległych miejscach, o ich problemy. Zapewne wiele organizacji właśnie jej zawdzięczało to, że odpowiednio wypełnili formularze, by uzyskać pomoc finansową, wówczas przyznawaną przez Senat RP za pośrednictwem „Wspólnoty”.
W pewnym momencie okazało się, że na dalsze wydawanie Biuletynu „Wspólnoty Polskiej” nie ma pieniędzy. I nie było jej dla Agnieszki. Co kryło się za tymi decyzjami, nie wiem.
A my spotykałyśmy się dalej w Warszawie. Rozmawiałyśmy o wszystkim. Z niepokojem patrzyłyśmy na kierunek, w jakim zmierza polska polityka, o tym, jak niespójna jest w odniesieniu do Polaków mieszkających za granicą, a także o naszych córkach, martwiąc się ich życiowymi porażkami i ciesząc z sukcesów. Miałyśmy ulubioną restauracyjkę na ul. Świętokrzyskiej, a gdy jej nastrój i wystrój zmienił się, wybrałyśmy inną, tuż obok.
Agnieszka miała pomysł, by wydawać niezależne pismo polonijne. Opracowała szczegółowy projekt, ale nikt nie był zainteresowany, by sponsorować tę
inicjatywę. Przez ostatnie dziesięć lat prowadziła dział wydawniczy w Muzeum Powstania Warszawskiego. To przez jej ręce przechodziły wydawane w Muzeum wspomnienia uczestników Powstania, a także inne książki. Kilkakrotnie pod jej redakcją ukazał się „Almanach Powstańczy”, połączony z aktualnym kalendarzem.
Jej niewielki pokój był oazą spokoju. Nie przychodziły tu tłumy przybyszy z różnych stron świata. Tylko czasem odwiedzał ją ktoś z dawnych działaczy polonijnych. Czy była w tym miejscu szczęśliwa?
Gdy tym razem przyjechałam do Warszawy, okazało się, że jej telefon milczy. Wkrótce dowiedziałam się, że zmarła kilka miesięcy wcześniej. Pomimo przewlekłej obturacyjnej choroby płuc nie rzuciła palenia papierosów.
Odwiedziłam naszą przytulną restauracyjkę „Ti Amo”. Wypiłam kieliszek wina i obiecałam sobie, że podczas wigilii zapalę świeczkę, którą postawię obok nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. Za Agnieszkę.