Wigilijne wspomnienia należą do najpiękniejszych z czasów mojego dzieciństwa – choć byłyśmy z siostrą małe, to jednak czułyśmy, że ten dzień jest wyjątkowy – opowiada Jagoda Kaczorowska. – Przygotowania trwały cały tydzień, mama z babcią krzątały się po kuchni. Aniołek przynosił choinkę i ją ubierał, a myśmy z tego miały wielką zabawę. Z czasem, gdy podrosłyśmy okazało się, że trzeba temu aniołkowi pomóc, a potem pomagać także w kuchni… Przy stole wigilijnym było nas mało: mama, tato, ja z siostrą Alą, babcia i dziadziuś, ale utkwiła mi w pamięci niepowtarzalna, rodzinna, ciepła atmosfera – uśmiecha się pani Jagoda.
Rozmowa o wigiliach pani prezydentowej Karoliny Kaczorowskiej to jedyna w swoim rodzaju wędrówka po miejscach, czasach i ludziach. Pani Karolina urodziła się w oddalonym od Stanisławowa o kilka kilometrów miasteczku Łysiec, znanym z obrazu Matki Boskiej Mariampolskiej.
– To XVI-wieczna kopia cudownego obrazu Matki Boskiej z katedry ormiańskiej w Kamieńcu Podolskim. Podkreślam „ormiańskiej”, bo ja sama jestem po babci z chrześcijańskiej rodziny ormiańskiej, z domu: Mariampolska – mówiła pani Karolina. – Historia na inną rozmowę, ale warto choć tymi dwoma zdaniami zdać sobie sprawę z tego jak niezwykłą mieszaniną ludzi i kultur były te tereny. W 1936 roku rodzice kupili posiadłość pod samym Stanisławowem, przy samej rzece. I to Stanisławów był miastem mojego dzieciństwa – wyjaśnia pani prezydentowa.
– Sielankę młodości naszego pokolenia przerwała wojna. Przyszła okupacja sowiecka, wywieźli nas na Syberię w pierwszej wywózce 10 lutego… Ojca wzięli do łagrów. Po amnestii wstąpił do Wojska Polskiego. A ja ze starszym bratem i matką trafiłam do Persji. Ostatecznie dzieląc losy „dzieci tułaczych” trafiłam z matką napięć lat do Afryki, do osady Koja niedaleko Kampali w Ugandzie, gdzie uczęszczałam do prowadzonej tam polskiej szkoły. Miałam 11-12 lat – mówi pani Karolina.
– Czasy w Kirgistanie były straszne. Nawet w Afryce nie mieliśmy choinki. Ja pamiętam taką wigilię, kiedy była w czasie bitwy pod Monte Cassino. W naszej okolicy, zawsze w środę, przychodził listonosz. Wówczas słyszało się płacz. Ja pamiętam, że nauczyłam się, że jak listonosz zbliżał się do domu, to ja wychodziłam. Zawsze brałam coś, żeby iść pod wodę, bo na środku był kran. Ja sobie nie wyobrażałam być w domu, kiedy mamusia otworzyłaby list, że ktoś zginął. Po jakimś czasie, jak było cicho, to ja wracałam. Tak kiedyś wyglądał dzień przed wigilią – to najdawniejsze wspomnienia pani Karolina.
Po przyjeździe do Wielkiej Brytanii nastoletnia Karolina trafiła do angielskiej szkoły w Trowbridge, potem ukończyła studia politechniczne w Londynie, kierunek: sztuka. Pracowała później jako nauczycielka, z zawodem tym związała się na 27 lat osiągając kolejne szczeble rozwoju zawodowego włącznie z pozycją dyrektora szkoły. Poświęciła się również działalności w harcerstwie polskim, podczas której poznała przyszłego męża Ryszarda Kaczorowskiego. Ślub wzięli 19 lipca 1952 w Londynie.
– Po dwóch latach nauki w Trowbridge przyjechałam na studia do Londynu, był rok 1950. Pamiętam dobrze, że zatrzymałam się w Domu Harcerskim. Zapytałam o drogę na politechnikę, gdzie czekała mnie rozmowa kwalifikacyjna. Zaoferował się z pomocą jeden z harcerzy. To był Ryszard. Dwa lata później wzięliśmy ślub – uśmiecha się pani Karolina.
Z opowiadania pani prezydentowej wyłania się obraz Londynu w tamtych czasach. Ciężko się żyło, ale jakoś szło: ludzie byli młodzi, pełni wigoru i optymizmu. Kto przeżył Syberię, ten cieszył się wszystkim… Polacy mieszkali w różnych zakątkach miasta, ale sercem był zawsze Kensington i coniedzielna polska msza święta w Brompton Oratory. Los związał panią Karolinę z północnym Londynem: Dollis Hill, Kilburn, Willesden. To wszystko zaczęło się od państwa Ciepielowskich, u których wynajmowała mieszkanie w czasach studenckich. On sam, major Ciepielowski, był ciekawą postacią, prowadził przed wojną w Polsce audycje radiowe dla dzieci, jego brat na Dollis Hill był potem ich lekarzem. Rodzice pani Karoliny tu kupili pierwszy dom. Okolica stała się ich miejscem rodzinnym.
Ten fragment wspomnień pani Karolina kończy mocnym akcentem:
– Pamiętam 1951 rok, byliśmy wówczas narzeczeństwem. Pierwsza wigilia. Razem z rodzicami i bratem. Byli też z nami państwo Ciepielowscy, u których właśnie wtedy mieszkaliśmy. Stół wigilijny ubogi, bo wszystko na kartki. Bez karpia, ale ze skromnym czerwonym barszczykiem. Tyle że byliśmy wszyscy razem. Z bratem i z ojcem, których nie widziałam całe lata. Do dziś pamiętam jakie to było wielkie szczęście – mówi ze wzruszeniem pani Karolina.
– Przygaszone światła, zapalone świeczki, tato podający opłatek, potem składanie sobie życzeń… skromnie, uroczyście … – to już opowiada Jagoda Kaczorowska. – My z siostrą odświętnie ubrane, z kokardami we włosach. Wiedziałyśmy już czemu służyły te całe dnie przygotowań, ta kuchenna krzątanina, pieczenie ciast, łuskanie orzechów… Te wszystkie zajęcia prowadziły do jednej wieczerzy, specjalnego dla nas Polaków i z czasem, jak same zaczęłyśmy wychowywać własne dzieci, też przywiązywałyśmy wagę do zachowania wigilijnych tradycji i obrzędów: żeby był opłatek, siano pod obrusem, potrawy rybne na stole, wolne miejsce dla wędrowca… potem kolędowanie, wyjście na pasterkę. Nawet jak dzieci były malutkie, jeszcze noszone na rękach, zabieraliśmy je do kościoła, by poczuć się częścią wielkiej rodziny – polskiej wspólnoty, byłych żołnierzy, harcerzy – wspominała pani Jagoda.
Obok kombatantów to właśnie harcerze zapisali najmocniej polskość w świadomości ludzi. To część historii emigracji, wieloletnia tradycja. Ogromna większość z tych, którzy budowali zaczątki organizacji na Wyspach, była w harcerstwie albo jeszcze w Polsce, albo przeszła przez harcerstwo w obozach w Afryce czy w Indiach. Im harcerstwo dało najwięcej. Dla wielu, szczególnie tych, którzy stracili rodziców czy najbliższych w Rosji, był to drugi dom, rodzina. Tych ludzi nie trzeba było specjalnie zachęcać do działania w harcerstwie. Podobnie starali się wychowywać swoje dzieci, oddając je pod opiekę harcerstwu.
– Mąż wstąpił do harcerstwa jako 14-latek, należał do drużyn Andrzeja Małkowskiego, jednego z założycieli polskiego skautingu – mówi pani Karolina.
W harcerstwie udzielał się jako instruktor, drużynowy oraz opiekun obozów letnich. Tuż przed wybuchem wojny został zastępcą komendanta białostockiego Pogotowia Harcerskiego. Po agresji sowieckiej wszedł w skład Szarych Szeregów. Po Jałcie postanowił wraz z tysiącami rodaków pozostać na Zachodzie. W Londynie rozwinął pracę wychowawczą z młodzieżą. Pracował w wielu organizacjach, ale działalność harcerska była na pierwszym miejscu. Będąc przewodniczącym ZHP współpracował z gen. Andersem na rzecz utrwalenia historii walk 2 Korpusu we Włoszech.
– Na Monte Cassino jeździł najczęściej sam, ja miałam wówczas pracę w szkole, okres przygotowań uczniów do egzaminów. Ale sama też przecież działałam w harcerstwie. To znamienne, że wśród instruktorów przeważają jednak nauczyciele, którzy zajmują się młodzieżą i w szkole, i poza szkołą. O przynależności do harcerstwa decyduje natura człowieka, jego postawa, predyspozycje, które przekładają się na umiejętność pracy z młodzieżą. Takie cechy mają właśnie pedagodzy – mówi pani Karolina.
Nauczycielem jest także pani Jagoda. Oczywiście harcerką też:
– Przez wiele lat byłam w drużynie Dunajec na Willesden Green. Przy okazji wspomnień o wigiliach warto powiedzieć, że częścią naszego programu rocznego był udział w opłatku parafialnym, wraz z drużyną męską wystawiałyśmy Jasełka. To zapadło mi w pamięć. Zbieraliśmy się u nas w domu całą grupą, pisaliśmy role, robiliśmy próby. Byłam już wtedy drużynową i miałam całkiem dorosłe, poważne obowiązki … przynajmniej tak do tego podchodziłam! Nawet jak już wyprowadziłam się z domu rodziców, to nadal pomagałam w przygotowaniach, bo też i oczekiwania były ogromne. Chodziliśmy z kolędą. Tak wielu ludzi zapraszało nas do domów, że musieliśmy ustalać specjalną listę i niestety nie wszyscy chętni mogli się na niej znaleźć. Musieli czekać do kolejnego roku i kolejnego kolędowania – uśmiecha się Jagoda Kaczorowska.
– Mama opowiadała nam – mówi dalej pani Jagoda – że przed wojną prezenty dostawało się na św. Mikołaja, a nie w czasie świąt. My z siostrą miałyśmy o tyle dobrze, że o nas Mikołaj pamiętał, ale też i pod choinką znalazły się jakieś prezenty. Cóż czasy się zmieniają. Dziś zanika atmosfera świąt, które zatracają prawdziwy duchowy charakter – ubolewam też nad wizerunkiem św. Mikołaja, który przypomina jakiś disneyowski obrazek. Chociaż sama muszę się przyznać, że gdy moje dziecko nie mogło wypatrzeć pierwszej gwiazdki, musiałam ratować sytuację wskazując na światełko lecącego nad Londynem samolotu…
I jeszcze jedna refleksja pani Jagody warta zanotowania: – Anglicy, jak skończyła się wojna, wrócili do siebie, do rodzin, do domów nawet jeśli były zniszczone bombardowaniem. A nasi rodzice nie mieli nic. Tyle co przynieśli w walizce czy w plecaku. I dlatego może rodzice i dziadkowie mojemu pokoleniu powtarzali jedno: Ucz się dobrze! Mogą ci zabrać dom, majątek, nawet wolność, ale wiedza zostanie z tobą na zawsze. Pielęgnuj tradycje, pamięć i prawdę.