16 lutego 2016, 10:46 | Autor: Piotr Gulbicki
W drodze do Hollywood

– Zrobiłam dotąd trzy filmy, wszystkie okazały się sukcesem. Ale najważniejsze wyzwania dopiero przede mną – mówi Alexandra Barańska-Bentley, producentka filmowa, współwłaścicielka londyńskiej firmy Philm Company, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Niedawno wróciłaś z Los Angeles…

– …gdzie pojechałam w nagrodę za zwycięstwo w konkursie „Talent Goes to Hollywood”, organizowanym przez angielski rząd, a skierowanym do przedstawicieli różnych środowisk artystycznych. Mój projekt „Baptism” został oceniony najwyżej, gdyż jurorzy, w tym słynny producent Iain Smith, uznali, że ma on największe szanse na przebicie się w Hollywood. W Los Angeles spotkałam się z szefami studiów filmowych i wpływowymi ludźmi z branży, to był bardzo intensywny tydzień. Podpisałam między innymi umowę o współpracy z legendarnym Arnoldem Friedkinem, z którym będziemy robić „Baptism” – fabularny film opowiadający o ataku terrorystów na londyńskie metro.

Temat na czasie.

– I to nie od dziś, atmosfera zagrożenia zamachami wrosła w naszą codzienność. Ma to odzwierciedlenie w różnych dziedzinach życia, w tym również w sztuce.

W swoich produkcjach balansujesz wokół różnej tematyki.

– Pierwsza, jaką zrobiłam, „The Last Showing”, to historia człowieka, który pracuje w kinie jako operator rzutnika. Wyświetla filmy w formacie 25 mm, ale po rewolucji cyfrowej zostaje zdegradowany do roli portiera obsługującego klientów, sprzedawcy popcornu oraz sprzątacza auli po seansie. W końcu postanawia nakręcić własne dzieło, a jako aktorów wybiera parę, która przyszła na pokaz horroru. Pozostali w kinie jako ostatni i już nie mogą z niego wyjść. W główną rolę wcielił się Robert Englund, czyli słynny Freddy Krueger z serii „Koszmar z ulicy Wiązów”, a w obsadzie znaleźli się również Finn Jones i Emily Berrington. Obraz został bardzo dobrze przyjęty. Miał premierę na Leicester Square podczas największego festiwalu filmów genre FrightFest w 2014 roku i sprzedał się praktycznie na całym świecie. W Anglii kupiło go Sony Pictures.

Sukces odniosła również kolejna nasza produkcja „The Four Warriors”. To opowieść o czterech wojownikach, którzy w drodze powrotnej z krucjaty przeciwko niewiernym napotykają na wioskę, gdzie wszyscy mężczyźni i dzieci zniknęli. Postanawiają im pomóc, dlatego wyruszają w podróż w góry i lasy, żeby pokonać siły zła, które wszystkich porwały. Po drodze mają różne przygody. W Polsce film wejdzie na ekrany w bieżącym roku, w USA kupił go wielki dystrybutor Lionsgate, a w Anglii Metrodome.

Natomiast nasz ostatni obraz, którego byłam współproducentem, nosi tytuł „Indiscretion”, a gra w nim między innymi zdobywczyni Oscara Mira Sorvino. To thriller psychologiczny o zamężnej pani psycholog, która wdaje się w romans z artystą, a ten z czasem zaczyna ją prześladować. Film obecnie jest w postprodukcji.

W branży filmowej działasz od niedawna.

– Nie do końca. Jestem w niej od wielu lat, chociaż, rzeczywiście, firmę producencką Philm Company założyłam stosunkowo niedawno, bo w 2012 roku – razem z moim wspólnikiem, reżyserem Philem Hawkinsem.

Na czym konkretnie polega twoja praca?

– Jako producentka jestem odpowiedzialna za całokształt filmu. Muszę skompletować całą ekipę – znaleźć reżysera (z reguły jest nim wspomniany Phil Hawkins), scenarzystę, scenografa, operatorów, aktorów, agenta sprzedaży. No i na koniec oddać pieniądze inwestorom. To wiele uzupełniających się cegiełek, jednak w istocie wszystko sprowadza się do pozyskania funduszy.

A o te nie jest łatwo.

– Różnie z tym bywa, ale nie narzekam. Nasze produkcje oscylują w granicach od pół do trzech miliona dolarów, więc nie są to oszałamiające kwoty. Są rozmaite źródła pozyskiwania środków – na przykład z British Film Institute czy film tax credit – jednak my opieramy się głównie na prywatnych inwestorach. Z ich strony to pewne ryzyko, jednak dziś mogą być zadowoleni, gdyż wszystkie filmy, które zrobiliśmy, przyniosły zysk.

Brytyjski rynek znacznie różni się od polskiego?

– Przede wszystkim jest o wiele większy, chociaż trudno go porównywać do amerykańskiego czy hinduskiego. Natomiast, podobnie jak w Polsce, jest hermetyczny i bardzo zamknięty w stosunku do obcych. Liczą się protekcje, plecy, znajomości.

Trzeba jednak podkreślić, że w tej branży dużo się dzieje. Takie firmy jak Netflix czy Amazon zamawiają filmy i programy telewizyjne, pojawia się coraz więcej źródeł finansowania. Znakiem czasów jest rosnąca liczba kobiet reżyserów, a wiele głównych ról dostają aktorzy wywodzący się z różnych środowisk etnicznych. To powiew świeżości, chociaż, z drugiej strony, konkurencja jest ogromna, a żeby utrzymać się na powierzchni nie wystarczy być dobrym. Obok ciężkiej pracy i jasno określonego celu potrzebny jest łut szczęścia – dopiero połączenie i zgranie ze sobą wielu czynników daje efekty.

Ty łączysz?

– Staram się. Procentuje tu moje wieloletnie doświadczenie, na różnych stanowiskach. Ukończyłam z wyróżnieniem scenariuszopisarstwo na Birkbeck, University of London, ale, tu ciekawostka, wcześniej zaliczyłam jeden semestr zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim. Od początku czułam jednak, że to nie jest kierunek dla mnie, nie mogłam się tam odnaleźć i postanowiłam wyjechać do Londynu, gdzie wcześniej, po zdaniu matury w rodzinnym Sandomierzu, byłam na wakacjach. Chciałam trochę zarobić i zaraz po otwarciu granic w 2004 roku, podobnie jak wielu Polaków wsiadłam w autokar i wylądowałam na Victoria Coach Station. Po tygodniu znalazłam pracę w pubie na Mayfair – były małe zarobki, ale duża frajda z bycia na swoim i już wtedy wiedziałam, że muszę tu wrócić. Londyn wydawał się początkiem nowego życia. Te budynki, uśmiechnięci ludzie, szansa na normalne życie – miałam wówczas 19 lat i byłam bardzo naiwna. Ale dziś niczego nie żałuję.

Wtedy zaczęłaś interesować się filmem?

– Pasjonowałam się nim praktycznie od zawsze, od kiedy pamiętam prosiłam rodziców żeby zabierali mnie do kina. Mama (magister pielęgniarstwa) i tato (magister rolnictwa) od dziecka wpajali mi i siostrze konieczność czytania, chodzenia do teatrów, galerii, muzeów. Jednocześnie dużo podróżowaliśmy, mimo że nie wywodzimy się z zamożnej rodziny. Filmy były tego znakomitym uzupełnieniem. Wielkie wrażenie zrobił na mnie szczególnie „Titanic” – nie mogłam uwierzyć w skalę tego przedsięwzięcia, to była prawdziwa magia. Ale także polskie kino miało wiele perełek, takich jak „Ciało”, „Dług”, „Seksmisja”, „Trzy Kolory”… Moja filmowa przygoda trwała praktycznie od dziecka, jednak w istocie na dobre zaczęła się w Londynie. Po miesiącu pobytu tutaj znalazłam ogłoszenie na portalu Gumtree pod znamiennym nagłówkiem – „Czy lubisz film?”. Okazało się, że szukali osoby do pracy w Deluxe Film Services. Zgłosiłam się i zostałam zatrudniona jako asystentka, ale już po kilku dniach awansowałam na stanowisko menedżera do spraw dystrybucji w Warner Brothers i Columbia Pictures. To było niesamowite przeżycie, zajmowałam się tam wysyłką kopii filmów do kin. Po dwóch latach dostałam ofertę od Warner Bros jako koordynator sprzedaży. Zaczęłam chodzić na premiery, poznawać znanych aktorów i brytyjskie środowisko artystyczne. Później na podobnym stanowisku pracowałam w 20th Century Fox, w międzyczasie kończąc studia.

Wtedy już nie było odwrotu, wiedziałam, że robienie filmów będzie moim zawodem. Przypieczętowaniem tego było dostanie się na studia w Los Angeles na najlepszy kierunek producencki na świecie – Peter Stark Producing Program. Rocznie przyjmowanych jest na niego zaledwie 15 osób, trzeba zdać masę egzaminów, między innymi z matematyki i angielskiego. Mi się udało, byłam w siódmym niebie, ale nie zdołałam zebrać funduszy na pokrycie kosztów nauki (100 tysięcy dolarów za dwa lata), dlatego musiałam zrezygnować z mojego miejsca. Jednak nie ma tego złego, teraz wiem, że był to szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż miesiąc później dowiedziałam się o poważnej chorobie w rodzinie, a nie mogłabym żyć z myślą, że jestem tak daleko od najbliższych. Niemniej sama świadomość zakwalifikowania się na tą uczelnię była niezwykle budująca. Bardzo ważnym momentem okazało się również poznanie Jona Landau, producenta pracującego z Jamesem Cameronem, z którym zrobił większość filmów, między innymi „Avatara”. Miałam przyjemność z nim porozmawiać i usłyszałam, że dobrze, iż nie poszłam na studia, bo jeśli mam do tego zawodu pasję i zdolności to i tak mi się uda.

I udało się…

– Udało! Pierwszym sukcesem było zebranie funduszy na debiutancki film „The Last Showing”. Wtedy rzuciłam Foxa i założyłam własną firmę producencką. A obecnie pracuję nad sześcioma projektami. W marcu zaczynam zdjęcia do kolejnej sagi – filmu ze smokiem „Dragon Ranger”. Zaraz potem będę kręcić remake znanego obrazu Walta Disneya „Watcher in the Woods”, a w wakacje popracujemy nad naszym wielkobudżetowym, oscylującym w granicach 20 milionów dolarów, thrillerem „Baptism”. W międzyczasie planuję projekt z Andrzejem Saramonowiczem, a oprócz tego jest świetny film drogi z whisky w tle, który będę kręcić w Szkocji oraz psychologiczny thriller „Special”. Na ten ostatni właśnie pozyskuję środki. Planuję też zająć się promocją polskich filmów w Anglii – obecnie jestem w ostatniej fazie negocjacji umowy z dużym dystrybutorem na Wyspach. Słowem, nie nudzę się…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_