W 50-lecie premiery krakowskiej, 18 września 1951. O swoich wspomnieniach i przygotowaniach do spektaklu „Wesele” – w wykonaniu młodzieży polskiej ze szkół angielskich, opowiada Maria Owsianka.
Chciałabym wrócić do wspomnień, które pozostały silnie w pamięci małej grupy ówczesnej młodzieży, a o których prawdopodobnie nie pamięta już nikt inny.
Podczas letnich wakacji w 1951 roku Karolina Lanckorońska, przewodnicząca „Komitetu Opieki nad Młodzieżą szkolną”, zorganizowała kursy wakacyjne nauki historii, literatury i sztuki polskiej. Zaprzęgła do tego najlepszych fachowców. Prof. Mieczysław Paszkiewicz wykładał nam historię. Podobno bardzo się od tego bronił, mówiąc, że nigdy nie uczył dzieci. Nie byliśmy tak zupełnie dziećmi, nasz wiek wahał się w granicach 15 -18 lat. Dał się jednak namówić. Pamiętam, jak słuchaliśmy z najwyższym zainteresowaniem jego wykładu o strategii podczas wojny 1920 roku, gdy przez odcięcie znacznych sił bolszewickich, które zapędziły się na północ od Warszawy daleko w kierunku zachodnim, Polska wygrała tę wojnę pomimo ogromnej przewagi liczebnej nieprzyjaciela. Przypominam, że nasi rówieśnicy w Polsce takiego wykładu mieć by nie mogli, jak i też o tym, że wielu z naszych ojców brało udział w tej wojnie, między innymi i mój własny.Karolina Lanckorońska wykładała swoją specjalność – historię sztuki. Uczyła nas o renesansie, ilustrując wykład zdjęciami Kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu.
Literaturę wziął na siebie Lepold Kielanowski. Czytał nam wyjątki z „Wesela” Wyspiańskiego i przedstawiał genezę dzieła, jak też jego późniejsze, teatralne interpretacje. Widzieliśmy przez jego oczy Wyspiańskiego, jak oparty o framugę drzwi pomiędzy izbą taneczną, a tą w której poprzednio odbywał się poczęstunek, a teraz stanowiła miejsce wytchnienia dla zmęczonych uczestników wesela, słuchał i patrzył. Staliśmy tam z nim razem i też patrzyliśmy, zasłuchani.Nie pamiętam skąd wyszła propozycja, żebyśmy zagrali „Wesele”. Może od Kielanowskiego, a może tak jakoś spontanicznie od nas samych. Halina Żeleńska, która była zaprzyjaźniona z moimi rodzicami – mieszkaliśmy nawet w jednym domu, wzięła na siebie kostiumy i dekoracje. Uważałam ją za ciotkę, przyjaźniąc się jednocześnie z jej autentyczną siostrzenicą, Moniką Borkowską – Misią. Obie pomagałyśmy jej z zapałem.
O ile wiem, przedstawienie finansowała p. Lanckorońska, ale starałyśmy się operować jak najprostszymi i najtańszymi środkami. Spódnice krakowskie szyłyśmy z muślinu, na który naklejałyśmy kolorowe kwiaty z bibułki. Ciotka nie była zwolenniczką typowych i dalekich od autentyczności ludowej strojów krakowskich. Męskie kostiumy wypożyczono od „Imki”. Malowana skrzynia, odgrywająca ważną rolę w sztuce, była zrobiona z drewnianej skrzyni od pomarańczy, oklejonej papierem, na którym ciotka Żeleńska wymalowała piękne kwiaty. Obrazy Matki Boskiej Częstochowskiej i Ostrobramskiej namalowała sama, oprawiając je w kunsztownie zgięty czarny karton, pociągnięty gdzieniegdzie złotą farbą, dający złudzenie starych ram.
Ale tyle o oprawie scenicznej. Teraz o samym przedstawieniu. Mieliśmy grać w „Ognisku Polskim”, na maleńkiej scenie. Większą wówczas nie dysponowaliśmy. Scena była stała, zbudowana od tyłu sali „Ogniska”. Dawało to nam dostęp do niej przez windę, co było bardzo pomocne, gdyż ubieraliśmy się w sali o piętro wyżej. Był również mały pokoik z boku sceny. W tym pokoiku siedzieli prawdziwi muzykanci i pięknie nam grali, choć było to dość kosztowne. To pokazuje jakie to dawne czasy. Nie przyszło nam nawet na myśl, żeby użyć muzykę z taśmy czy płyty.Zaczęliśmy próby. Kielanowski dobierał role. Nie wszyscy uczestnicy kursów wzięli udział w przedstawieniu – trzeba było szukać innych. Znalazł gdzieś Czepca, który miał aż dwadzieścia lat, nazywał się Jan Polak. Moja matka twierdziła, że się bardzo spokojnie unosił na scenie w ostatnim akcie. Nastąpiła trudność, bo w „Weselu” jest dużo przyśpiewek, a tu podczas rozdawania ról, co chłopak wejdzie na scenę, to albo w ogóle nie umie zaśpiewać, albo śpiewa jakby mu cielę na ucho nastąpiło. Doszło do roli Jaśka. „A może by pan spróbował zaśpiewać…?” Zapytał nieśmiało reżyser, który chyba już zaczynał tracić wiarę w całe przedsięwzięcie. „Miałeś, chamie, złoty róg…” zaśpiewał mocno i pięknie. Wszyscy odetchnęli. Wtedy pierwszy raz go zauważyłam. Teraz, od blisko sześćdziesięciu lat jest moim mężem. W sumie nasze „Wesele” Wyspiańskiego zaowocowało trzema małżeństwami.
Nie mogliśmy jakoś znaleźć odpowiedniej roli dla Witolda Sulimirskiego. „A może Wehnyhoha?” ktoś dowcipnie zaproponował, bo Witold wymawiał „r” po francusku. Okazało się, że właśnie tak. Wysoki, postawny, miał dźwięczny głos i pomimo tej usterki w wymowie, był świetnym Wernyhorą.
Nasza Panna Młoda miała piętnaście i pół lat. Wydawało się nam, że jest bardzo młoda. Dowiedzieliśmy się potem, że autentyczna Jadwisia Rydlowa miała bodajże szesnaście.
Ciotka Żeleńska uczyła Martę Zarzęską, naszą Rachelę, jak operować czerwonym szalem. Któryś z recenzentów zwrócił później uwagę, jak ten szal świetnie „grał”.
Leopold Kielanowski montował z nas teatr. Nie pamiętam, ile czasu trwały próby, ale zbliżał się rok akademicki i trzeba się było spieszyć. Premiera nastąpiła 12-go września 1951, jak pisało na afiszu „w 50-lecie premiery krakowskiej”. Graliśmy całą duszą. Większość z nas od kilku lat mieszkała w Anglii, włożyliśmy wiele wysiłku w nauczenie się języka, w naukę w tymże drugim języku, w poznanie otoczenia. Ci z nas, którzy byli w szkołach internatowych angielskich wrastali szybko w otoczenie i daleka Polska jakby oddalała się od nas jeszcze bardziej, zwłaszcza, że nie było z nią prawie żadnego kontaktu.
A tu, nagle, dostaliśmy kąpiel polskości w formie najwspanialszej poezji.
Wacław Grubiński pisał w recenzji w „Dzienniku”:
„W szczupłym teatrze Ogniska emigracyjna młodzież polska, studiująca w szkołach angielskich, porwała się na wielką rzecz, na odegranie „Wesela”. Poryw jest żywiołem: znosi przeszkody i „nieprawidłowo” dociera tam, dokąd „prawidłowo” nie doszliby kalkulatorzy. Ta zuchwała młodzież zdobyła szczyt zwany poezją. Wzruszona natchnieniem wielkiego pisarza, dała nam świąteczny wieczór „oczyszczenia”. Z nieprawdziwymi aktorami znaleźliśmy się niespodzianie w prawdziwym teatrze. Gdy „dopuszczono dziateczki” do jednego z bogów polskiej sztuki dramatycznej, myśmy się dopchali za nimi do tego wielkiego pana, wzruszeni, jak i one. (Wielkim panem nazwał Wyspiańskiego Przybyszewski).
Dość było rzucić okiem w około, aby spostrzec, że się na sali dzieje sprawa niecodzienna. Że tu nie ma obojętnych, że przez wszystkie serca idzie poruszenie, że w tej chwili wszyscy są poetami, jak Wyspiański, i jak on, do głębi duszy Polakami. Sala była polska, plemiennie i serdecznie polska i tak zjednoczona w poczuciu polskości, że wybuchnęła oklaskami po karcicielskim okrzyku Stańczyka do dziennikarza: „Wodę mąć!”
Jeżeli kto jeszcze wątpił o politycznej potędze apolitycznej twórczości literackiej, ten na przedstawieniu fantastycznego „Wesela” musiał nareszcie zrozumieć ogromną, i .nadrzędną niejako, moc poezji”
Pod koniec przedstawień dowiedzieliśmy się o projektowanym małżeństwie Leopolda Kielanowskiego z p. Meeson. Misia wymalowała kartkę pary tańczącej krakowiaka, a w środku napisaliśmy cytat z „Wesela”: „A no chciałeś – masz Wesele” Wszyscy uczestnicy podpisali się. Czuliśmy dla Leopolda Kielanowskiego ogromną wdzięczność za te przeżycia, które nam ofiarował.
Również pod koniec przewidzianych czterech przedstawień wiedzieliśmy, że chcemy zagrać znowu, ale nie było już czasu. Mieliśmy nadzieję że uda się podczas ferii Bożego Narodzenia. Udało się, ale już nie w „Ognisku”, tylko w klubie „Orła Białego” na Knightsbridge. Były z tym pewne kłopoty, bo trzeba było znów montować i wypożyczać kostiumy i rekwizyty, a w dodatku Halina Żeleńska zachorowała i dużo z tego spadło na mnie i na Misię. Malowana skrzynia ugrzęzła w piwnicy Ogniska – poznałyśmy ją po skrawku żółtego papieru i Misia pomalowała ją na nowo. Ale przedstawienie się udało, choć nie było już dla nas rewelacją. Patrzyliśmy już w przyszłość – co zagramy na przyszły rok? Nie było wątpliwości, że zagramy, coś z wielkiego repertuaru. Tylko co? Coś ze Słowackiego? „Nieboską Komedię?”. Ostatecznie wybór padł na „Dziady” Mickiewicza. Wyżej nie mogliśmy już sięgnąć. Leopold Kielanowski zaaprobował to szaleństwo.
Byle do następnych, letnich wakacji! Do Mickiewicza!
Maria Owsianka, Londyn 2016