„Słyszała pani? Wałęsa, ten ubecki szpieg, uciekł do Ameryki” – takie słowa usłyszałam ostatnio w POSK-owej kawiarni. Przy stoliku obok dwie panie toczyły rozmowę na temat ostatnich wydarzeń w Polsce, o dokumentach znalezionych domu generała Kiszczaka, które ponoć jednoznacznie wskazują na to, że przywódca „Solidarności” był agentem „Bolkiem”. Nie były chyba zbyt dobrze poinformowane, gdyż właśnie dzień wcześniej były prezydent przyleciał do Polski samolotem.
Obie panie nie tylko mówiły o Lechu Wałęsie nie jako o współpracowniku SB, ale właśnie szpiegu, ale też miały określony stosunek do Komitetu Obrony Demokracji. Była to dla nich „zgraja zielonych ludzików”, takich jak na Krymie, przed którymi „trzeba bronić Polski”. I – jak powiedziały – broniły, biorąc udział w kontrdemonstracji pod ambasadą polską w Londynie. Nie określały tylko, kto i w jakim celu te „zielone ludzki” przysyła.
Nigdy nie przypuszczałam, że po tylu latach odkąd Polska jest niepodległa znowu odbywać się będą demonstracje w Polsce, w Londynie i w wielu innych stolicach świata w obronie Lecha Wałęsy. Wydawało się, że to postać już historyczna. I uważałam, że tak być powinno. Odegrał swoją rolę i koniec. A jednak. Znowu znalazł się na pierwszych stronach gazet. O jego przeszłości pisały nie tylko polskie gazety, ale najpoważniejsze dzienniki brytyjskie. Gdy w „Financial Times” spotkałam tytuł, nazywający byłego prezydenta, podobnie jak POSK-owe panie, „szpiegiem”, zrobiło mi się smutno.
Pamiętam, jak Lecha Wałęsę emigracja przyjmowała, gdy przyjechał do Londynu po raz pierwszy jako przywódca związkowy. Była to jesień 1988 r., kiedy w Warszawie toczyły się rozmowy na temat Okrągłego Stołu. A później dumę i radość, gdy pierwszy w historii polski prezydent przyjmowany był przez brytyjską królową. Lech Wałęsa był naszą dumą. Czy tak łatwo jesteśmy gotowi przekreślić tamte uczucia? Czy tak łatwo skażemy go na to, by wylądował na śmietniku historii? To, co dzieje się teraz, więcej mówi o polskim społeczeństwie, podzielonym, niż o samym bohaterze tych wydarzeń.
Ostatni raz widziałam Lecha Wałęsę przed dziesięciu laty, gdy przyjechał do Londyn na obchody święta niepodległości. Było to wkrótce po wyborach. PiS nadal jeszcze nie uporał się z utworzeniem rządu, a Lech Kaczyński za kilka dni miał złożyć przysięgę, jako nowo wybrany prezydent. Ambasada była wypełniona po brzegi. Gdy Lech Wałęsa wszedł na salę, tłum wiwatował. Pod koniec wieczoru w jednej z małych sal ambasady odbyła się krótka konferencja prasowa. Spytałam byłego prezydenta o to, jak ocenia wygraną braci Kaczyńskich. Nie mówił o nich z niechęcią, raczej podkreślał, że mają wielką szansę, by zrobić wiele dla Polski i tylko od nich zależy, jak tę szansę wykorzystają. Jak potoczyły się późniejsze wypadki, wiemy.
Lech Wałęsa odegrał w polskiej historii z pewnością ważną rolę. Oczywiście, nie tylko on obalił komunizm, ale był symbolem tej walki. Jego megalomania, niejasny epizod współpracy z SB i brak jasności w formułowaniu myśli sprawiają, że ma wielu przeciwników. Kiedy jednak oglądałam w telewizji relację z sobotniego pochodu w Warszawie, podczas którego przypominano wystąpienie Lecha Wałęsy w amerykańskich kongresie, nie mogłam ukryć wzruszenia. Był wtedy wielki i tego wymazać się nie da. Ktoś pięknie to przemówienie mu napisał, a on potrafi je wspaniale przekazać. To jego, a nie kogo innego, robotnicy nieśli na rękach, gdy kończył się strajk w stoczni w Gdańsku. Byłam w Polsce, gdy zwolniono go z internowania w listopadzie 1982 r. W warszawskiej katedrze św. Jana odbywała się msza w intencji ojczyzny. I właśnie wtedy nadeszła wiadomość, że Lech Wałęsa jest wolny. To była piękna chwila. Przy wyjściu z kościoła czekały na nas gaz łzawiący, armatki wodne i milicyjne pałki. Mnie udało się dotrzeć do domu bez problemu. Moja mama zagubiła się w tłumie i przyszła dopiero po kilku godzinach. Szczęśliwie nic się jej nie stało. Ale pomimo to miałyśmy radość w sercu, bo wypuszczenie Lecha dawało nadzieję na przyszłość.
W pewnym sensie Lech Wałęsa powinien być wdzięczny pani Kiszczakowej. To za jej sprawą powrócił znowu do życia publicznego. Znowu się o nim mówi, a mam wrażenie, że należy do tych ludzi, którym jest to potrzebne. Już nie odegra żadnej poważnej roli w polskiej polityce. Dziś walczy tylko o to, by nie został wymazany z kart historii. Ale to tym, którzy na to liczą, nie uda się. Świadczą o tym tłumy, które przeszły ulicami Warszawy, krzycząc tak, jak przed laty „Lech Wałęsa”.
Bez względu na to, czy materiały upublicznione przez Instytut Pamięci Narodowej okażą się prawdziwe – jak twierdzą pracownicy tej instytucji bez dokonania niezbędnych ekspertyz, czy też fałszywkami – jak utrzymuje Lech Wałęsa, jedno jest pewne: publicznego linczu nie będzie. A Polska i Polacy mieszkający na obczyźnie pozostaną podzieleni. I tego też nic nie zmieni.
Katarzyna Bzowska