Kilka dni temu jakiś desperat przeskoczył płot na największym brytyjskim lotnisku Heathrow, wszedł do pustego samolotu czekającego na swoją kolejkę do lotu i zamknął się w kabinie pilotów. A jak wiecie, taka kabina jest jak sejf w szwajcarskim banku, bo jeśli ktoś zamknie się w środku, to z zewnątrz nie otworzy jej już nikt: ani złodziej amator, ani miłośnik małego wybuchowego bum-bum. Jest po prostu najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Dlatego ten facet wiedział co robi, szukał po prostu jakiegoś spokojnego miejsca do życia, wybrał więc kabinę boeinga 747. Media i sąd zrobią z niego zapewne wariata i będzie w tym trochę racji, bo dostał odlotu po tym, jak stracił nadzieję na wynajęcie sensownego noclegu w sensownej cenie w jakim sensownym miejscu Londynu. Ceny nieruchomości w Wielkiej Brytanii od kilku lat szybują w górę jak boeingi i airbusy po starcie z lotniska, dlatego ludzie w poszukiwaniu tanich lokali chwytają się desperackich kroków. Nie on pierwszy ani ostatni. Pewien gość w Lublinie też wspiął się na wyżyny desperacji. I to dosłownie. Całkiem niedawno, nad ranem wspiął się na dźwig budowlany i postanowił tam zostać. Dźwig miał kilkadziesiąt metrów wysokości, więc wyglądało to całkiem fajnie: mały człowieczek na szczycie wielkiej stalowej konstrukcji. Niestety szczęście długo nie trwało, zaraz ktoś uczynny wszczął alarm, że jest niebezpiecznie, bo można spaść. Nikt nie wczuł się w sytuację faceta. On się wspiął, bo miał taką potrzebę. Czasem człowiek musi się oderwać od ziemi, żeby spojrzeć na wszystko z góry i odetchnąć pełną piersią.
Zresztą nie tylko człowiek, nawet zwierzęta muszą od czasu do czasu zaszaleć, żeby nie zwariować. I znowu przykład z naszego polskiego, najbliższego podwórka: jak co roku wiosną niektóre miasta ingerują w naturalny ład przyrody i próbują zrobić tak zwane porządki. Mówię „tak zwane”, bo te porządki są porządkami jedynie z punktu widzenia paru osób, przeważnie urzędników, którzy w godzinach pracy wymyślają różne dziwne rzeczy. Jedną z takich rzeczy jest walka z ptakami osiedlającymi się w ogrodach, parkach i innych publicznych miejscach. Ptaki te, głównie chodzi o krukowate (np. gawrony i kawki) lubią przebywać w kupie, czyli w koloniach. Tak zresztą jak większość ludzi, którzy np. latem specjalnie w tym celu wyjeżdżają do najbardziej przepełnionych kurortów nad Bałtykiem aby tam odpocząć. Ich odpoczynek polega na tym, aby znaleźć najbardziej zatłoczoną i najdroższą plażę w okolicy i tam spędzić miłe dwa tygodnie wakacji w sąsiedztwie takich samych turystów. Temu wypoczynkowi obowiązkowo muszą towarzyszyć dodatkowe atrakcje w postaci zakorkowanych dróg i autostrad, horrendalnie drogich parkingów i astronomicznych cen noclegów w pensjonatach. Wtedy dopiero wypoczynek jest pełny i satysfakcjonujący a po powrocie do domu można pochwalić się przed znajomymi, którzy wakacje spędzili w cichym, ale jakże nudnym ustroniu gdzieś nad Bugiem lub Sanem, że MY byliśmy nad morzem i było fantastycznie! Jestem przekonany, że niektóre ptaki biorą z nas przykład. Ale może się mylę i to my bierzemy przykład z niektórych ptaków, przynajmniej jeśli chodzi o przebywanie „w kupie”.
Ale wróćmy do porządków. Niektóre miasta walczą z ptasimi koloniami w taki sposób, że wiosną, gdy nastaje czas zakładania gniazd, wynajmują ludzi z sokołami albo innymi drapieżnikami, aby wypłoszyć te ptaki, które budują kolonie w parkach, ogrodach itp. W ten sposób urzędnicy miejscy dbają o reprezentacyjny charakter tych miejsc. Argument jest zawsze ten sam: ptaki nie potrafią się zachować adekwatnie do prestiżu miejsca i kakają na wszystko i wszystkich z góry. Sokoły swoją obecnością mają je zniechęcić do zakładania tam gniazd i zmusić do emigracji w inne, mniej wyszukane miejsca. Podczas ostatniego takiego płoszenia gawronów, drapieżnik – tym razem nie był to sokół, ale jastrząb meksykański – zbuntował się i zamiast ciężko pracować na swój kawałek chleba, urwał się swojemu sokolnikowi i poleciał – jak to się mówi – „w miasto”. Jak widać, nawet największy twardziel miewa chwile słabości i musi się wyszaleć. I o to czasem w życiu chodzi.
Andrzej Kisiel