Mając pewne, jak się potem okazało, słuszne wątpliwości, udałem się po poradę do ekspertów od sztuki. Przed wojną ludzie szyli po poradę do proboszcza albo cadyka (w zależności od wyznania), po wojnie pytało się o zdanie partię lub szło do sąsiadki (w zależności od światopoglądu), potem wyrocznią stała się na jakiś czas telewizja, która – co obwieściła – to było prawdą przenajświętszą, dzisiaj chodzi się do notariusza lub prawnika (w zależności od liczby milionów na koncie w Szwajcarii) albo pyta wujka Googla lub ciocię Wikipedię (w zależności od ilorazu inteligencji).
Ja wybrałem się do miasta Łodzi, aby na miejscu zapytać artystów o prawdziwą sztukę. Tylko w tym mieście co drugi przechodzień na ulicy to artysta, tylko w tym mieście tak kreatywnie poradzono sobie ze zrujnowanymi budynkami w centrum, pokrywając je wielkimi muralami, zamiast remontować sypiące się elewacje. W tym mieście znajduje się również kilka szkół artystycznych o ugruntowanej renomie, więc kierunek był oczywisty.
Konieczność zadania pytania w Łodzi narastała we mnie od dawna, ponieważ nabrałem podejrzeń, że moje zainteresowania niebezpiecznie ewoluują w kierunku sztuk pięknych. A nic tak w życiu nie pogrąża człowieka jak BYCIE ARTYSTĄ. Artysta musi chodzić w wyciągniętym swetrze i fantazyjnej czapce nawet latem, kiedy jest cholernie ciepło i te grube ciuchy grzeją jak kaloryfery. Ale trudno, trzeba trzymać fason. Artysta musi nosić szaliczek albo apaszkę, a ja nie lubię szalików nawet w syberyjską zimę, bo mnie uwierają pod szyją; artysta musi klepać biedę, chyba że się zaprzeda komercji i zaczyna robić kasę, wtedy jednak przestaje być prawdziwym artystą a staje się wyrobnikiem. Artysta musi zmieniać żonę co sezon, czyli zanim osiągnie stan emerytalny ( o ile w ogóle dożyje tak zaawansowanego wieku), zalicza 7-11 żon, drugie tyle partnerek no i ma jakieś dwa tuziny niechcianych dzieci a wszystkie pieniądze, które uda mu się zarobić, przeznacza na spłatę długów.
W pięknym mieście Łodzi udałem się na spotkanie z prawdziwym artystą, a więc takim, który do swojego obecnego miejsca w życiu (praca na uczelni artystycznej) dochodził długo i krętymi ścieżkami, między innymi poprzez karierę w gastronomii (podobno szło mu całkiem nieźle). Być może pokazałbym mu jakieś swoje prace, ale sam już na początku stwierdził, że większość obecnej tak zwanej twórczości to gówno.
– Nas, prawdziwych artystów, nie interesują kwiatki, ani ładne szmatki, ani makatki, ani zachody słońca i tym podobne głupoty. To wszystko gówno. Przynieście mi fotografię zabitego ptaka, może być na przykład rozjechany przez samochód i potem przybity gwoździami do deski. O, to będzie sztuka, wtedy będziemy mieli o czym rozmawiać. Bo teraz nie mamy o czym – zakończył wykład.
Nie lubię widoku zabijanych zwierząt, nie widzę też większego artystycznego sensu w maltretowaniu ich po śmierci, więc twórcą sztuki raczej nie zostanę. Wolę przyrodę bez cywilizacyjnych upiększeń. Jednak mocne słowa prawdziwego artysty zadźwięczały jak oskarżenie: ładne widoczki to gówno, liczy się tylko brutalność przekazu. Z tą myślą poszedłem do muzeum poszukać prawdziwej sztuki. Zatrzymałem się w galerii malarstwa polskiego.
Wybrałem naprawdę fatalnie: przede mną wisiał obraz w biało-niebieskiej tonacji: biały był śnieg, a reszta, czyli woda i niebo w różnych odcieniach błękitu. Biła z niego, to znaczy z obrazu, nie z błękitu jakaś siła, spokój, cisza. Choć na obrazie było widać tylko zimę i to aż po horyzont, wcale nie odczuwało się wrażenia pustki, czy zbędności. Wydał mi się dobrze skomponowany, wyważony, interesujący. Przyciągał uwagę już z daleka. Julian Fałat „Śnieg”, 1907 r. – na tabliczce obok przeczytałem informacje o obrazie i jego autorze. Oraz dopiski: „arcydzieło”, „sensacja”. I jeszcze ciekawostka. Fałat nie bał się zarzutów o zdradę idei prawdziwej sztuki i zaprzedanie duszy komercji. W latach 1895-1914 aż kilkadziesiąt razy namalował ten sam zimowy motyw, oczywiście w różnych wariantach, z tego w roku 1907 aż 9 razy!
Wszystko dlatego, że ta sztuka dobrze się sprzedawała a artysta (jak to artysta) potrzebował pieniędzy. Czyli można jednak tworzyć taką sztukę, która będzie się podobać masowemu odbiorcy – odetchnąłem z ulgą. Ja w każdym razie wolę zimowe krajobrazy niż ukrzyżowane (i rozjechane) ptaki.
Andrzej Kisiel